[ ►
]
Czy
Zośka czuła lekki stres przed wkroczeniem do kliniki następnego
dnia? Czy żałowała swojej niecodziennej impulsywności? Tylko
trochę. Nie uważała, że postąpiła niezgodnie z własnym
sumieniem – to bowiem podpowiadało jej, że jest niesłusznie
traktowana od pewnego czasu – ale zastanawiała się, jakie kroki
podejmie szef. Jeśli mnie wyrzuci, myślała w autobusie,
patrząc na mijające go samochody, to trudno. Poradzę sobie. Nie
mam pięciu lat. Była
pewna, że rodzice poprą jej decyzję, gdy opowie im, co było
powodem takiego zachowania z jej strony. Mimo że ostatnio byli tacy
milczący i nieswoi.
U
progu Gośka obrzuciła Zosię nieco przerażonym spojrzeniem – być
może ją też martwiło, jakie doktor Sarnach podejmie działania w
związku ze wczorajszym incydentem; co by nie mówić, lubiły się
bardzo ze Żmudą, recepcjonistka życzyła jej jak najlepiej, a
ostatnie ruchy szefa w kierunku koleżanki na pewno nie pasowały do
tej definicji. Zośka uśmiechnęła się przelotnie do Gośki i jak
gdyby nigdy nic udała się do szatni, a potem do dyżurki, by
pobudzić swój organizm słuszną dawką earl greya.
Właśnie
odwracała się od szafki z zamiarem upicia pierwszego łyku
zbawiennego trunku, ale niemal podskoczyła, bo w progu stał
właściciel kliniki.
–
Dobrze, że już jesteś – powiedział łagodnie. Zośka próbowała
wyczytać z jego twarzy, co może ją czekać, ale doktor Sarnach był
nad wyraz spokojny. – Wpadnij do mnie za chwilę, jeśli możesz.
Zośka
przytaknęła tylko, nie zdoławszy wydusić żadnego słowa
przywitania. Chlipnęła w końcu herbaty, ale ta przestała sprawiać
jej przyjemność, a sama Żmuda poczuła palącą potrzebę
rozwiązania zaistniałego konfliktu. Odłożyła więc kubek na
szafkę i dogoniła szefa tuż przed drzwiami jego gabinetu.
Zastanawiała
się, co powinna zrobić. Mimo wszystko wczorajszy spór można było
zakończyć z klasą. Wiedziała, że nie jest winna, ale czy warto
było pozostawać dumną w tej sytuacji? Gdy doktor zasiadł za
biurkiem i wskazał jej miejsce naprzeciw siebie, Zośka posłusznie
wykonała prośbę, nadal się wahając. Postanowiła, że zdecyduje,
kiedy tylko z ust szefa padną pierwsze słowa.
–
Na początek chciałbym cię przeprosić – odezwał się, nadal
zachowując stoicki spokój. – Nasza wczorajsza sprzeczka była nie
na miejscu. Okazjonalnie nadużyłem swojej władzy.
Okazjonalnie.
Piękny eufemizm.
Zosia
postanowiła, że wobec – mniejsza o to, czy szczerej – skruchy
przełożonego powinna zachować się fair. Chrząknęła więc
cicho, a kiedy zabrała głos, zaskoczona była jego niskością, ale
przecież od rana z nikim nie zamieniła słowa. Weronika wróciła z
nocnej zmiany i nie obudziła się do czasu wyjścia swojej
współlokatorki.
–
Ja też chciałabym pana przeprosić. Moje zachowanie było
nieadekwatne.
Doktor
Sarnach przytaknął, po czym kontynuował:
–
Cieszę się, że to słyszę. Niemniej jednak twoja niesubordynacja
jest o wiele gorsza i chciałbym, żebyś pamiętała o tym na
przyszłość, że w tym zakładzie pracy obowiązują pewne reguły,
a twoim obowiązkiem jest się do nich sumiennie stosować. Jako twój
przełożony mam prawo decydować o twoich zadaniach. – Zośka
zacisnęła złożone na podołku dłonie w pięści. – Nie
wyciągnę konsekwencji z wczorajszego incydentu, bo mimo wszystko
jesteś całkiem niezłym specjalistą, a na ten moment nie mogę
sobie pozwolić na braki w kadrze. Ale zaniedbane polecenia musisz
wykonać dzisiaj. A, i przyjmiesz dostawę szczepionek i leków. To
wszystko.
Zośka
w milczeniu przytaknęła i opuściła gabinet szefa. Czuła, jak
znowu pulsuje w niej gniew. Zwykle refleksyjna i opanowana, ze
zdziwieniem przyjęła zmiany, które zachodziły w niej od kilku dni
– tak długie pobudzenie było dla niej nowością. Potrzebowała
oderwać się od tego, zaabsorbować się czymś zupełnie innym,
posłuchać czyichś historii o świecie kompletnie różnym od tego,
w którym teraz – niestety – tkwiła.
Wykonała
zlecone zadania z cierpliwością godną pozazdroszczenia, ale przez
resztę zmiany szef nawet, gdyby chciał, nie mógłby jej
zaangażować w żadne błahe zajęcie, bo klinika pękała w szwach
i do opanowania tego oblężenia konieczna była każda para rąk.
Dlatego po całej dniówce Zosia nie marzyła o niczym innym, jak
tylko o prysznicu, herbacie (której deficyt odczuła po kilku
godzinach pracy) i rozmowie. Najlepiej z rodzicami, bo głos mamy
wydawał jej się odległy, jakby ostatni raz słyszała go w
poprzednim życiu.
Gdy
jednak już wreszcie usiadła w piżamie na kanapie, w otoczeniu
notatek, z telefonem w dłoni, zawiesiła palec ikonką zielonej
słuchawki obok nazwy MAMA. Nie miała pewności, czy dziwny nastrój
rodziców minął, czy się pogodzili? Wiedziała, że w takim
wypadku tylko zdołuje ją ta rozmowa, ale czuła, że mimo wszystko
musi spróbować.
–
Cześć, córuś – usłyszała po drugiej stronie.
Głos,
który do niej przemówił, z całą pewnością należał do jej
matki, ale brakowało w nim jakiejś melodyjności,
charakterystycznej cechy, która utwierdziłaby Zośkę w
przekonaniu, że na pewno ma do czynienia ze swoją rodzicielką.
Potrzebowała więc kilku sekund, żeby informacja o braku zmian w
samopoczuciu mamy mogła rozejść się smutkiem po jej organizmie.
–
Cześć, mamo. – Zosia starała się sama brzmieć raczej
zwyczajnie, ale myśli o tym, co może być powodem takiego
zachowania ze strony rodziców, skutecznie niweczyły jej wysiłki. –
Co tam u was słychać?
–
Ach, no wiesz, po staremu...
Mimo
kwadransa rozmowy, Zośka nie potrafiła opowiedzieć matce o swoich
zmartwieniach. Nie miała serca obciążać mamy dodatkowymi
problemami, kiedy ta miała swoje. Matka zresztą też nie przekazała
jej niczego konkretnego. Tylko coś o tym, że łazience przydałby
się remont, starsza pani wcisnęła się w kolejkę w supermarkecie,
a termin wizyty taty u lekarza dopiero za miesiąc. Zabrakło Zosi
także – w nietypowy dla niej sposób – odwagi, by spytać
wprost, w czym rzecz. Coś podpowiedziało jej, że nie chce
wiedzieć.
Gdy
się rozłączyła, nie powstrzymała westchnienia.
Wszystkie
jej działania przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego.
* * *
Ku
własnemu zadowoleniu, w kolejnych dniach Zośka odnotowała, że jej
relacje z szefem uległy niejakiej stabilizacji – co prawda, trudno
było je nazwać choćby „umiarkowanie dobrymi”, ale osiągnęli
taki poziom porozumienia, żeby nie wchodzić sobie w drogę, jeśli
to nie było konieczne. Nie skończyły się „wolontariackie”
zadania, ale Żmuda dzielnie zaciskała zęby, bo nie musiała już
porządkować leków ani czyścić klatek, za to pomagała przy
dostawach, czasem nadzorowała inne (młodsze) stażystki, dla
których przygoda z profesjonalną weterynarią dopiero się
rozpoczynała. To drugie stanowiło swego rodzaju nobilitację, więc
Zosia nie mogła narzekać.
W
związku z tą – bądź co bądź – pozytywną zmianą, Żmuda
postanowiła pójść za ciosem i dokonać zmiany na nieco innej
płaszczyźnie. Do tej pory nigdy nie starała się dopasować do
kogokolwiek; niekłamanie była sobą, ale tym razem przemogła się
dla czyjegoś dobra. Krystian w końcu przełamał się, żeby
odwiedzić mieszkanie Zosi i Werki, choć zachowywał widoczną
rezerwę wobec tej pierwszej. Czasem próbował wymienić ze
Stachurską wymowne spojrzenie, ale za każdym razem w odpowiedzi
otrzymywał niewerbalną naganę od swojej dziewczyny. Żmuda
widziała tę ukrytą konwersację i choć mogłoby to stanowić
powód do zmiany jej zdania, nie dała się odwieść od swojego
postanowienia. Przywitała go uśmiechem, zapytała, czy się czegoś
napije, czy jest głodny. Werka zaoferowała im popołudnie we troje.
Zośka zgodziła się bez wahania.
Zgodziła
się też na film, który wybrali do obejrzenia, chociaż nie
przepadała za amerykańskimi komediami. Nie było setki pytań, nie
było też przesadnego milczenia i próby oceny. Odsunęła wszystkie
swoje dziwactwa na bok. Obiecała przecież dać sobie czas, by go
polubić, zamierzała więc być cierpliwa. Śmiała się z jego
„imprezowych historii”, starała się być tak towarzyska, jak
potrafi, ale zdecydowanie najlepiej wychodziło jej obserwowanie
szczęścia Weroniki. Kiedy zaczynała odczuwać spadek sił,
patrzyła na blask oczu przyjaciółki, gdy ta spoglądała na
swojego ukochanego i stwierdzała, że wykrzesa z siebie jeszcze
trochę entuzjazmu. Po trzech godzinach wspólnego siedzenia
przeprosiła towarzystwo – z pewnością ku wielkiej uldze
Krystiana – by móc się uczyć. Kiedy ich jednak zostawiała,
miała poczucie dobrze wykonanego zadania. Weronika w ostatnim
momencie odwróciła do niej głowę i powiedziała nieme „dziękuję”,
które Zośka skwitowała zmęczonym uśmiechem i skinieniem głowy.
Następne
dni w pracy dalekie znów były od przyjacielskiej atmosfery, filmów
i śmiechu. Tempo pracy narzucono zabójcze, a spóźnione dostawy
medycznego zaopatrzenia z zeszłego tygodnia zjechały się niemal o
tej samej godzinie. To przysporzyło papierkowej roboty i zrodziło
wiele problemów natury formalnej. Należało do Zosinych obowiązków,
aby się z tym uporać. Żmuda jednak czuła, jak jej dłonie z każdą
chwilą zaczynają mocniej drżeć – nie tylko z powodu stresu, ale
i gniewu. W gabinetach koleżanki potrzebowały rąk do pracy,
podczas gdy ona zajęta była robotą, którą równie dobrze mogła
wykonywać dowolna wolontariuszka. W dodatku pogoda – choć Zośka
przysięgała sobie w myślach, że to niemożliwe – każdego dnia
pogarszała się coraz bardziej. Ciemne chmury wisiały nad Lubinem
jak mroczne fatum, od rana do wieczora przyćmiewając słońce i
spuszczając na miasto rzęsisty deszcz. Do tego codziennie dął
przeraźliwie mroźny wiatr, wślizgujący się pod płaszcze i
wyginający parasole.
Na
domiar złego kolejne próby skontaktowania się z rodzicami spełzały
na niczym. Albo nie odbierali, albo nie mieli czasu rozmawiać i
Zosia zaczęła czuć narastającą frustrację.
Gdy
nawałnica w klinice minęła, Zośka z ledwością doczłapała się
do dyżurki, z głośnym świstem wypuszczając powietrze, które z
niej uszło. Dziś musiała zostać po godzinach, więc postanowiła
resztkę zmiany uświetnić kubkiem earl greya i rozmową z przyjazną
duszą – Gośką. Czekając na bulgotanie czajnika, poczuła w
kieszeni wibracje i spojrzała, że znowu dzwoni, przypuszczalnie ten
sam, nieznany numer. Długo wahała się, czy dotknąć zielonej
słuchawki, ale z drugiej strony nie było lepszej metody na pozbycie
się natrętnych reklamodawców niż spławienie ich zdecydowaną
odmową.
Wcisnęła.
–
Halo?
Po
drugiej stronie rozpoczęła się seria bolesnych nieraz dla uszu
szumów. Zdezorientowana Zośka przeszła z dyżurki na korytarz z
nadzieją, że winny jest zasięg. Efekt jednak pozostał ten sam.
–
Halo?! Kto dzwoni?!
Nic,
prócz szumów. Żmuda wywróciła oczami i rozłączyła się, nie w
humorze na szczeniackie żarty. Wróciła do dyżurki, by zalać
wrzątkiem torebkę ze zbawiennym suszem i ostatecznie wyjść do
Gośki.
Na
twarzy recepcjonistki również widoczne było wyraźnie zmęczenie.
Jej zmienniczka się rozchorowała, więc pracowała obydwie zmiany i
nie wyglądała najlepiej. Na noc miała ją zastąpić jedna z
wolontariuszek, ale póki co, Gosia wyglądała na kogoś, kto po
prostu nadludzko pragnie przeżyć kolejne trzy godziny i zaraz po
powrocie do domu paść na łóżko, nie wychodząc z niego aż do
rana. Zośka stanęła w małym przejściu między biurkiem recepcji
a holem, odstawiając kubek i opierając ręce na blacie kontuaru.
–
Kawki? Herbatki?
Gośka
półprzytomnie pokręciła głową.
–
Snu.
Zosia
przytaknęła głową, upijając łyk ze swojego kubka. Po chwili
ciszy, spowodowanej przyglądaniem się holowi i krzątającym się
po nim ludziom, z letargu wyrwał Żmudę głos koleżanki:
–
Wiesz, wciąż nie mogę się nadziwić, że Sarnach cię nie
wywalił. Wydawał się tak cięty na ciebie, jakby czekał tylko na
twój najmniejszy błąd, żeby mieć pretekst do zwolnienia.
Dla
Zośki dziwna, niepoprawna skrucha szefa również była zaskakująca.
Nie jej nieszczerość, a sam fakt, że zdołał powściągnąć swój
gniew. Nie miała jednak czasu na co dzień zastanawiać się nad
motywacją doktora Sarnacha, bo uniemożliwiał jej to nawał
obowiązków. Wykończona codzienną pracą i weekendową uczelnią
starała się nie dzielić włosa na czworo, a jedynie cieszyć z
faktu, że zachowała potrzebną jej teraz posadę.
Żmuda
wzruszyła ramionami.
–
Najważniejsze, że tu jestem i nie wchodzimy sobie w drogę –
odparła.
Za
przeszklonymi, automatycznymi drzwiami kliniki zrobiło się małe
zamieszanie. Zośka wychyliła się, by lepiej przyjrzeć się źródłu
hałasu: szczeku wymieszanego z uparcie rzucanymi, acz ewidentnie
ignorowanymi komendami. Po chwili drzwi się rozsunęły, a do środka
wszedł człowiek, nieobcy już Zośce, ze swoim czworonożnym
kompanem. Mężczyzna zamknął i otrząsnął swój parasol z
kropel, po czym wstawił go do przeznaczonego nań stojaka. Husky u
jego boku zaszczekał i popędził w stronę Zośki.
–
Alaska! – syknął gniewnie jej właściciel.
Suka
szczekała i podskakiwała w najlepsze, a Żmuda natychmiast
przykucnęła, by ją pogłaskać i wytarmosić. Po tak ciężkim
dniu uśmiech był dla jej twarzy niczym przyjemna gimnastyka.
–
Dzień dobry, my na umówioną kontrolę. – Mężczyzna podszedł
od razu do kontuaru.
Zośka
spojrzała w górę, nieco zaskoczona brakiem reakcji na swoją
osobę, ale nie przestawała okazywać czułości Alasce. Straciła
zainteresowanie właścicielem i zaczęła mówić do suczki, gdy on
podawał swoje dane. W końcu jednak wstała z kucek i zadarła
głowę, by spojrzeć mężczyźnie w twarz.
–
Jak samopoczucie Alaski?
–
W porządku. Jest bardzo żywa i czerpie, ile może z tej paskudnej
jesieni – odparł, przemycając na twarz uśmiech. Suczka usiadła
przy nodze Zosi, wystawiając język i dysząc. – Czasem
zazdroszczę jej entuzjazmu. Mnie ta pogoda strasznie dobija.
Zamiast
jednak odpowiedzieć coś równie niezobowiązującego, Zośka
zmrużyła oczy, uważnie przyglądając się twarzy rozmówcy. Ten
ściągnął brwi z dezorientacji, by ostatecznie z ledwością
powstrzymać uśmiech.
–
Czy... coś jest nie tak?
Zośka
rozciągnęła twarz w uśmiechu.
–
Wreszcie wiem.
Alaskowy
kompan nie mógł chyba rozumieć mniej.
–
Wiem, kogo mi pan przypomina – uściśliła, wciąż nie mogąc
przestać się uśmiechać.
Mężczyzna
poruszył się niespokojnie, przyciągając do siebie poły rozpiętej
kurtki. Po chwili jakby się rozmyślił i skrzyżował ręce na
piersi.
–
O, kogo?
Zosia
milczała chwilę, nieco wahając się, czy to, co powie, zabrzmi
mądrze w uszach obcej osoby. W końcu jednak się przemogła.
–
Tego gościa z X-menów... Tego ze szponami... O, Wolverine’a.
Ku
jej zaskoczeniu, mężczyzna zaśmiał się przyjemnie i serdecznie.
Zośka odniosła wrażenie, jakby wcale nie zdziwiło go takie
skojarzenie.
–
Mogę panią zapewnić, że żadnym Wolverinem nie jestem – odparł
wciąż rozbawiony. – Mam raczej dość pospolite imię. Znaczy się
Grzegorz.
–
Nie widzę szczególnej różnicy między nimi – zaśmiała się. –
Ja też mam zwyczajne imię. W dodatku nieco staroświeckie.
Jestem...
–
Zośka, pamiętam – przerwał jej szybko Grzegorz, po czym
uśmiechnął się w zakłopotaniu. – Jak moja szynszyla – dodał
dla pewności. Nieco zbita z tropu Zośka przytaknęła głową z
niepewnym uśmiechem, przypominając sobie kolejny raz tamten
deszczowy nocny dyżur. – A poza tym jest na plakietce.
Sekundę
później z głębi holu rozległo się wołanie jednej z
wolontariuszek:
–
Pani Zosiu! Potrzebuję pani pomocy przy zmianie opatrunku.
Żmuda
uśmiechnęła się po raz ostatni do Grzegorza, wystawiając do
niego rękę.
–
Miło było mi pana poznać, panie Wolverinie.
Wyminęła
go, truchtem zmierzając w kierunku wolontariuszki, która
poprowadziła ją do jednego z wielu pomieszczeń w klinice.
Grzesiek
stał chwilę w miejscu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet na sekundę.
* * *
Powieki
Zośki były wyjątkowo ciężkie, kiedy zmierzała ulicami
wieczornego Lubina z przystanku do mieszkania. Światła wystaw
sklepowych, kawiarni i restauracji raz po raz oświetlały jej
zmęczoną twarz, a pierwszy raz od dawna nie przeszkadzał im w tym
deszcz. Nie przejmując się kałużami czy wysokimi krawężnikami,
Zosia maszerowała do celu, marząc już wyłącznie o ciepłym
prysznicu i własnym łóżku. Żadna nauka nie wchodziła w grę.
Żmuda zasnęłaby już nad pierwszym zdaniem. Jest pewna granica,
której nie przekracza się w imię niczego – zdrowie. I Zosia
solidnie się jej trzymała.
Choć
jej ciało krzesało z siebie resztki energii, by w szybkim tempie
dotrzeć do domu, Żmuda nie mogła nie zatrzymać się przy wystawie
sklepu zoologicznego, który mijała po drodze. Zwłaszcza że dwa
tygodnie wcześniej zawitało do niego kilka królików, w tym jeden
tak rozkosznie szary i puchaty, że być może Zosia nie potrafiłaby
zasnąć tej nocy, gdyby na niego nie zerknęła.
Przystanęła
przy szybie z uśmiechem, patrząc, jak w głębi sklepu futrzasty
wybranek jej serca potrząsa wąsami, jedząc sałatę. Z wielkim
żalem myślała o tym, że choć jest weterynarzem, nie może mieć
żadnego zwierzęcia, nawet prozaicznej rybki – bo zwyczajnie nie
mogłaby mu poświęcić należytej uwagi. Pozostawało jej tylko
wzdychać do wystawy. Ale codzienną sesję marzeniową o króliczym
kompanie przerwało nagłe, wyrwane z kontekstu wspomnienie dotyku
sierści Alaski. Szło za nim wspomnienie Wolverine’a, jego dziwnie
szybkiego wtrącenia, uśmiechu i zakłopotania. Zośka wiedziała,
że sama ma tendencję do niecodziennych, czasem niezrozumiałych dla
reszty zachowań, więc bynajmniej nie uznała Grzegorza za dziwaka.
Być może to jego sposób bycia, przemknęło jej przez myśl,
kiedy obserwowała, jak królik w klatce układa się do snu. Choć
to dziwne, że zapamiętał moje imię. Nawet jeśli miałoby to być
ze względu na szynszylę.
Westchnęła
i zerknęła na zegarek. Ledwie zauważalnym gestem dłoni pożegnała
się z królikiem, po czym ruszyła ponownie w stronę mieszkania.
Skoro
tylko klucz szczęknął w zamku, a drzwi ustąpiły pod naporem
klamki, w kierunku Zosi jak strzała wyruszyła ucieszona Weronika,
rzucając się jej na szyję. Zaskoczona, Żmuda zdołała tylko
zrzucić torbę z ramienia, po czym odwzajemniła uścisk.
–
Mam świetne wieści! – zawołała Stachurska, wypuściwszy
przyjaciółkę z objęć.
–
No to mów prędko – odparła Zosia, starając się jakoś
ustabilizować po tym niespodziewanym napadzie czułości,
odwieszając płaszcz i zdejmując buty, a przy tym nie spuszczając
współlokatorki z oka.
Werka
odwróciła się na pięcie w stronę Żmudy, uśmiechając się
szeroko. Ziarnko niepokoju, które zasiał w sercu Zośki przesadny
optymizm przyjaciółki, zaczęło się rozrastać i wypuszczać pąki
na cały organizm. Zosia nie mogła pozbyć się wrażenia, że
nadchodząca informacja zwali ją z nóg, więc dla bezpieczeństwa
postanowiła się oprzeć o ścianę. Rozważała wiele scenariuszy,
ale żaden nie zaskoczył ją tak, jak rzeczywistość.
–
Rozmawialiśmy dziś dużo na temat naszego związku, jego tempa
rozwoju i... – zaczęła Stachurska powoli, starając się
powściągnąć uśmiech. – ...postanowiliśmy razem zamieszkać.
Żmuda
miała wrażenie, że jej serce na sekundę ustało w biciu.
–
Ja i Krystian. Tutaj. Prawda, że świetnie?
Wtedy
Zośka zyskała stuprocentową pewność, że optymizm Weroniki zabił
resztki nadziei, które Żmuda pielęgnowała i starała się na
zachować na wczesne zimowe wieczory.
Ostatni post w LIpcu, to
kolejny w LIstopadzie. Kto biednemu zabroni żyć bogato.
Tak, wiem, jesteście w
szoku. ŻYJĘ. (Dobra, dla Twitterowiczów to nie znów taki szok).
I, co najlepsze, piszę. A przynajmniej staram się wrócić do
twórczego rytmu. Ze skutkiem... cóż, momentami opłakanym. Ale tak
mnie ucieszył fakt skończenia tego rozdziału, że postanowiłam go
wrzucić bez większych poprawek. Przy czym nie informuję o tym
fakcie na Twitterze póki co, bo jestem na odwyku. Wrócę już w
moje urodziny, tj. w nadchodzący piątek.
Błagam, wytrwajcie do
następnego rozdziału. Spadną Wam kapcie z wrażenia.
Wiem, tym razem nuda. Ale
kochajcie mnie jeszcze.
Dotarłam i ja. Fajnie, że postanowiłaś wrócić, bo szkoda byłoby zostawić bądź co bądź całkiem nieźle napisane opowiadanie.
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że ze wspólnego mieszkania wyjdą same problemy. Nie wiem dlaczego, być może dlatego, iż jakoś nie potrafię ufać facetom wprowadzającym się do mieszkania samych dziewczyn. Ale mam nadzieję, że mnie zaskoczysz i napiszesz coś, czego się nie spodziewam.
Czy Zośka i Grzesiek mogą być już parą? Bardzo proszę. Pozdrawiam i czekam na kolejny, tym razem trochę szybciej ;)
Oj narobilas mi ochoty na nastepny rodzial. Mam nadzieje ze jeszcze przed swietami dodasz nastepny rozdzial :)
OdpowiedzUsuńNo hej ;)
OdpowiedzUsuńByłam ciekawa, co tam u Zosi i naszego Wolverine'a, ale czasu oczywiście brak i dopiero przerwa świąteczna dała mi szansę na nadrabianie opowiadań. Błogosławmy przerwy świąteczne XD
Przyznam, że śmiechłam, kiedy Zosia wyjechała z tym skojarzeniem. Spodziewałam się czegoś w stylu "widziałam cię w telewizorze, grasz może w koszykówkę, czy jak to się tam nazywa?", ale nie, taka myśl się jej nie nasunęła. Natomiast porównanie do Wolverine'a, jak wszyscy wiemy nie od dziś, jest oczywiście bardzo trafne.
Co do pomysłu wspólnego zamieszkania Werki i Krystiana, to rozumiem, że nie obejmuje ono wykopania Zosi? Nie no, dobra, to nie wchodzi w grę, bez jaj...
Ale jakoś tak mi się nasunęło na myśl. Trzeba przyznać, że to będzie dziwne, przynajmniej na początku. Jakby nie było, to jednak obcy facet i, mimo starań i niepisanego paktu o nieagresji, Zosia jakaś super szczególnie nim zachwycona nie jest. Może być ciekawie.
Dziś ode mnie tyle. Czekam na nowy rozdział, pani magister! ;)
Kurczę, tak dawno tu byłam, że musiałam przeczytać rozdziały od początku,żeby przypomnieć sobie tę historię. I wiesz co? Nadal czyta się świetnie i nie mam nich przeciwko temu, by co 6 miesięcy zaczynać na nowo docierając do kolejnego rozdziału.
OdpowiedzUsuńJak to się mówi: take your time, dorzucaj wpisy w miesiącach rozpoczynających się na "L" a ja i tak będę wracać, bo to jest kapitalne opowiadanie.
Pozdrawiam.