środa, 29 listopada 2017

4. Zapadnięty grunt

[ ]


Czy Zośka czuła lekki stres przed wkroczeniem do kliniki następnego dnia? Czy żałowała swojej niecodziennej impulsywności? Tylko trochę. Nie uważała, że postąpiła niezgodnie z własnym sumieniem – to bowiem podpowiadało jej, że jest niesłusznie traktowana od pewnego czasu – ale zastanawiała się, jakie kroki podejmie szef. Jeśli mnie wyrzuci, myślała w autobusie, patrząc na mijające go samochody, to trudno. Poradzę sobie. Nie mam pięciu lat. Była pewna, że rodzice poprą jej decyzję, gdy opowie im, co było powodem takiego zachowania z jej strony. Mimo że ostatnio byli tacy milczący i nieswoi.
U progu Gośka obrzuciła Zosię nieco przerażonym spojrzeniem – być może ją też martwiło, jakie doktor Sarnach podejmie działania w związku ze wczorajszym incydentem; co by nie mówić, lubiły się bardzo ze Żmudą, recepcjonistka życzyła jej jak najlepiej, a ostatnie ruchy szefa w kierunku koleżanki na pewno nie pasowały do tej definicji. Zośka uśmiechnęła się przelotnie do Gośki i jak gdyby nigdy nic udała się do szatni, a potem do dyżurki, by pobudzić swój organizm słuszną dawką earl greya.
Właśnie odwracała się od szafki z zamiarem upicia pierwszego łyku zbawiennego trunku, ale niemal podskoczyła, bo w progu stał właściciel kliniki.
– Dobrze, że już jesteś – powiedział łagodnie. Zośka próbowała wyczytać z jego twarzy, co może ją czekać, ale doktor Sarnach był nad wyraz spokojny. – Wpadnij do mnie za chwilę, jeśli możesz.
Zośka przytaknęła tylko, nie zdoławszy wydusić żadnego słowa przywitania. Chlipnęła w końcu herbaty, ale ta przestała sprawiać jej przyjemność, a sama Żmuda poczuła palącą potrzebę rozwiązania zaistniałego konfliktu. Odłożyła więc kubek na szafkę i dogoniła szefa tuż przed drzwiami jego gabinetu.
Zastanawiała się, co powinna zrobić. Mimo wszystko wczorajszy spór można było zakończyć z klasą. Wiedziała, że nie jest winna, ale czy warto było pozostawać dumną w tej sytuacji? Gdy doktor zasiadł za biurkiem i wskazał jej miejsce naprzeciw siebie, Zośka posłusznie wykonała prośbę, nadal się wahając. Postanowiła, że zdecyduje, kiedy tylko z ust szefa padną pierwsze słowa.
– Na początek chciałbym cię przeprosić – odezwał się, nadal zachowując stoicki spokój. – Nasza wczorajsza sprzeczka była nie na miejscu. Okazjonalnie nadużyłem swojej władzy.
Okazjonalnie. Piękny eufemizm.
Zosia postanowiła, że wobec – mniejsza o to, czy szczerej – skruchy przełożonego powinna zachować się fair. Chrząknęła więc cicho, a kiedy zabrała głos, zaskoczona była jego niskością, ale przecież od rana z nikim nie zamieniła słowa. Weronika wróciła z nocnej zmiany i nie obudziła się do czasu wyjścia swojej współlokatorki.
– Ja też chciałabym pana przeprosić. Moje zachowanie było nieadekwatne.
Doktor Sarnach przytaknął, po czym kontynuował:
– Cieszę się, że to słyszę. Niemniej jednak twoja niesubordynacja jest o wiele gorsza i chciałbym, żebyś pamiętała o tym na przyszłość, że w tym zakładzie pracy obowiązują pewne reguły, a twoim obowiązkiem jest się do nich sumiennie stosować. Jako twój przełożony mam prawo decydować o twoich zadaniach. – Zośka zacisnęła złożone na podołku dłonie w pięści. – Nie wyciągnę konsekwencji z wczorajszego incydentu, bo mimo wszystko jesteś całkiem niezłym specjalistą, a na ten moment nie mogę sobie pozwolić na braki w kadrze. Ale zaniedbane polecenia musisz wykonać dzisiaj. A, i przyjmiesz dostawę szczepionek i leków. To wszystko.
Zośka w milczeniu przytaknęła i opuściła gabinet szefa. Czuła, jak znowu pulsuje w niej gniew. Zwykle refleksyjna i opanowana, ze zdziwieniem przyjęła zmiany, które zachodziły w niej od kilku dni – tak długie pobudzenie było dla niej nowością. Potrzebowała oderwać się od tego, zaabsorbować się czymś zupełnie innym, posłuchać czyichś historii o świecie kompletnie różnym od tego, w którym teraz – niestety – tkwiła.


Wykonała zlecone zadania z cierpliwością godną pozazdroszczenia, ale przez resztę zmiany szef nawet, gdyby chciał, nie mógłby jej zaangażować w żadne błahe zajęcie, bo klinika pękała w szwach i do opanowania tego oblężenia konieczna była każda para rąk. Dlatego po całej dniówce Zosia nie marzyła o niczym innym, jak tylko o prysznicu, herbacie (której deficyt odczuła po kilku godzinach pracy) i rozmowie. Najlepiej z rodzicami, bo głos mamy wydawał jej się odległy, jakby ostatni raz słyszała go w poprzednim życiu.
Gdy jednak już wreszcie usiadła w piżamie na kanapie, w otoczeniu notatek, z telefonem w dłoni, zawiesiła palec ikonką zielonej słuchawki obok nazwy MAMA. Nie miała pewności, czy dziwny nastrój rodziców minął, czy się pogodzili? Wiedziała, że w takim wypadku tylko zdołuje ją ta rozmowa, ale czuła, że mimo wszystko musi spróbować.
Cześć, córuś – usłyszała po drugiej stronie.
Głos, który do niej przemówił, z całą pewnością należał do jej matki, ale brakowało w nim jakiejś melodyjności, charakterystycznej cechy, która utwierdziłaby Zośkę w przekonaniu, że na pewno ma do czynienia ze swoją rodzicielką. Potrzebowała więc kilku sekund, żeby informacja o braku zmian w samopoczuciu mamy mogła rozejść się smutkiem po jej organizmie.
– Cześć, mamo. – Zosia starała się sama brzmieć raczej zwyczajnie, ale myśli o tym, co może być powodem takiego zachowania ze strony rodziców, skutecznie niweczyły jej wysiłki. – Co tam u was słychać?
Ach, no wiesz, po staremu...
Mimo kwadransa rozmowy, Zośka nie potrafiła opowiedzieć matce o swoich zmartwieniach. Nie miała serca obciążać mamy dodatkowymi problemami, kiedy ta miała swoje. Matka zresztą też nie przekazała jej niczego konkretnego. Tylko coś o tym, że łazience przydałby się remont, starsza pani wcisnęła się w kolejkę w supermarkecie, a termin wizyty taty u lekarza dopiero za miesiąc. Zabrakło Zosi także – w nietypowy dla niej sposób – odwagi, by spytać wprost, w czym rzecz. Coś podpowiedziało jej, że nie chce wiedzieć.
Gdy się rozłączyła, nie powstrzymała westchnienia.
Wszystkie jej działania przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego.

* * *

Ku własnemu zadowoleniu, w kolejnych dniach Zośka odnotowała, że jej relacje z szefem uległy niejakiej stabilizacji – co prawda, trudno było je nazwać choćby „umiarkowanie dobrymi”, ale osiągnęli taki poziom porozumienia, żeby nie wchodzić sobie w drogę, jeśli to nie było konieczne. Nie skończyły się „wolontariackie” zadania, ale Żmuda dzielnie zaciskała zęby, bo nie musiała już porządkować leków ani czyścić klatek, za to pomagała przy dostawach, czasem nadzorowała inne (młodsze) stażystki, dla których przygoda z profesjonalną weterynarią dopiero się rozpoczynała. To drugie stanowiło swego rodzaju nobilitację, więc Zosia nie mogła narzekać.
W związku z tą – bądź co bądź – pozytywną zmianą, Żmuda postanowiła pójść za ciosem i dokonać zmiany na nieco innej płaszczyźnie. Do tej pory nigdy nie starała się dopasować do kogokolwiek; niekłamanie była sobą, ale tym razem przemogła się dla czyjegoś dobra. Krystian w końcu przełamał się, żeby odwiedzić mieszkanie Zosi i Werki, choć zachowywał widoczną rezerwę wobec tej pierwszej. Czasem próbował wymienić ze Stachurską wymowne spojrzenie, ale za każdym razem w odpowiedzi otrzymywał niewerbalną naganę od swojej dziewczyny. Żmuda widziała tę ukrytą konwersację i choć mogłoby to stanowić powód do zmiany jej zdania, nie dała się odwieść od swojego postanowienia. Przywitała go uśmiechem, zapytała, czy się czegoś napije, czy jest głodny. Werka zaoferowała im popołudnie we troje. Zośka zgodziła się bez wahania.
Zgodziła się też na film, który wybrali do obejrzenia, chociaż nie przepadała za amerykańskimi komediami. Nie było setki pytań, nie było też przesadnego milczenia i próby oceny. Odsunęła wszystkie swoje dziwactwa na bok. Obiecała przecież dać sobie czas, by go polubić, zamierzała więc być cierpliwa. Śmiała się z jego „imprezowych historii”, starała się być tak towarzyska, jak potrafi, ale zdecydowanie najlepiej wychodziło jej obserwowanie szczęścia Weroniki. Kiedy zaczynała odczuwać spadek sił, patrzyła na blask oczu przyjaciółki, gdy ta spoglądała na swojego ukochanego i stwierdzała, że wykrzesa z siebie jeszcze trochę entuzjazmu. Po trzech godzinach wspólnego siedzenia przeprosiła towarzystwo – z pewnością ku wielkiej uldze Krystiana – by móc się uczyć. Kiedy ich jednak zostawiała, miała poczucie dobrze wykonanego zadania. Weronika w ostatnim momencie odwróciła do niej głowę i powiedziała nieme „dziękuję”, które Zośka skwitowała zmęczonym uśmiechem i skinieniem głowy.
Następne dni w pracy dalekie znów były od przyjacielskiej atmosfery, filmów i śmiechu. Tempo pracy narzucono zabójcze, a spóźnione dostawy medycznego zaopatrzenia z zeszłego tygodnia zjechały się niemal o tej samej godzinie. To przysporzyło papierkowej roboty i zrodziło wiele problemów natury formalnej. Należało do Zosinych obowiązków, aby się z tym uporać. Żmuda jednak czuła, jak jej dłonie z każdą chwilą zaczynają mocniej drżeć – nie tylko z powodu stresu, ale i gniewu. W gabinetach koleżanki potrzebowały rąk do pracy, podczas gdy ona zajęta była robotą, którą równie dobrze mogła wykonywać dowolna wolontariuszka. W dodatku pogoda – choć Zośka przysięgała sobie w myślach, że to niemożliwe – każdego dnia pogarszała się coraz bardziej. Ciemne chmury wisiały nad Lubinem jak mroczne fatum, od rana do wieczora przyćmiewając słońce i spuszczając na miasto rzęsisty deszcz. Do tego codziennie dął przeraźliwie mroźny wiatr, wślizgujący się pod płaszcze i wyginający parasole.
Na domiar złego kolejne próby skontaktowania się z rodzicami spełzały na niczym. Albo nie odbierali, albo nie mieli czasu rozmawiać i Zosia zaczęła czuć narastającą frustrację.
Gdy nawałnica w klinice minęła, Zośka z ledwością doczłapała się do dyżurki, z głośnym świstem wypuszczając powietrze, które z niej uszło. Dziś musiała zostać po godzinach, więc postanowiła resztkę zmiany uświetnić kubkiem earl greya i rozmową z przyjazną duszą – Gośką. Czekając na bulgotanie czajnika, poczuła w kieszeni wibracje i spojrzała, że znowu dzwoni, przypuszczalnie ten sam, nieznany numer. Długo wahała się, czy dotknąć zielonej słuchawki, ale z drugiej strony nie było lepszej metody na pozbycie się natrętnych reklamodawców niż spławienie ich zdecydowaną odmową.
Wcisnęła.
– Halo?
Po drugiej stronie rozpoczęła się seria bolesnych nieraz dla uszu szumów. Zdezorientowana Zośka przeszła z dyżurki na korytarz z nadzieją, że winny jest zasięg. Efekt jednak pozostał ten sam.
– Halo?! Kto dzwoni?!
Nic, prócz szumów. Żmuda wywróciła oczami i rozłączyła się, nie w humorze na szczeniackie żarty. Wróciła do dyżurki, by zalać wrzątkiem torebkę ze zbawiennym suszem i ostatecznie wyjść do Gośki.
Na twarzy recepcjonistki również widoczne było wyraźnie zmęczenie. Jej zmienniczka się rozchorowała, więc pracowała obydwie zmiany i nie wyglądała najlepiej. Na noc miała ją zastąpić jedna z wolontariuszek, ale póki co, Gosia wyglądała na kogoś, kto po prostu nadludzko pragnie przeżyć kolejne trzy godziny i zaraz po powrocie do domu paść na łóżko, nie wychodząc z niego aż do rana. Zośka stanęła w małym przejściu między biurkiem recepcji a holem, odstawiając kubek i opierając ręce na blacie kontuaru.
– Kawki? Herbatki?
Gośka półprzytomnie pokręciła głową.
– Snu.
Zosia przytaknęła głową, upijając łyk ze swojego kubka. Po chwili ciszy, spowodowanej przyglądaniem się holowi i krzątającym się po nim ludziom, z letargu wyrwał Żmudę głos koleżanki:
– Wiesz, wciąż nie mogę się nadziwić, że Sarnach cię nie wywalił. Wydawał się tak cięty na ciebie, jakby czekał tylko na twój najmniejszy błąd, żeby mieć pretekst do zwolnienia.
Dla Zośki dziwna, niepoprawna skrucha szefa również była zaskakująca. Nie jej nieszczerość, a sam fakt, że zdołał powściągnąć swój gniew. Nie miała jednak czasu na co dzień zastanawiać się nad motywacją doktora Sarnacha, bo uniemożliwiał jej to nawał obowiązków. Wykończona codzienną pracą i weekendową uczelnią starała się nie dzielić włosa na czworo, a jedynie cieszyć z faktu, że zachowała potrzebną jej teraz posadę.
Żmuda wzruszyła ramionami.
– Najważniejsze, że tu jestem i nie wchodzimy sobie w drogę – odparła.
Za przeszklonymi, automatycznymi drzwiami kliniki zrobiło się małe zamieszanie. Zośka wychyliła się, by lepiej przyjrzeć się źródłu hałasu: szczeku wymieszanego z uparcie rzucanymi, acz ewidentnie ignorowanymi komendami. Po chwili drzwi się rozsunęły, a do środka wszedł człowiek, nieobcy już Zośce, ze swoim czworonożnym kompanem. Mężczyzna zamknął i otrząsnął swój parasol z kropel, po czym wstawił go do przeznaczonego nań stojaka. Husky u jego boku zaszczekał i popędził w stronę Zośki.
– Alaska! – syknął gniewnie jej właściciel.
Suka szczekała i podskakiwała w najlepsze, a Żmuda natychmiast przykucnęła, by ją pogłaskać i wytarmosić. Po tak ciężkim dniu uśmiech był dla jej twarzy niczym przyjemna gimnastyka.
– Dzień dobry, my na umówioną kontrolę. – Mężczyzna podszedł od razu do kontuaru.
Zośka spojrzała w górę, nieco zaskoczona brakiem reakcji na swoją osobę, ale nie przestawała okazywać czułości Alasce. Straciła zainteresowanie właścicielem i zaczęła mówić do suczki, gdy on podawał swoje dane. W końcu jednak wstała z kucek i zadarła głowę, by spojrzeć mężczyźnie w twarz.
– Jak samopoczucie Alaski?
– W porządku. Jest bardzo żywa i czerpie, ile może z tej paskudnej jesieni – odparł, przemycając na twarz uśmiech. Suczka usiadła przy nodze Zosi, wystawiając język i dysząc. – Czasem zazdroszczę jej entuzjazmu. Mnie ta pogoda strasznie dobija.
Zamiast jednak odpowiedzieć coś równie niezobowiązującego, Zośka zmrużyła oczy, uważnie przyglądając się twarzy rozmówcy. Ten ściągnął brwi z dezorientacji, by ostatecznie z ledwością powstrzymać uśmiech.
– Czy... coś jest nie tak?
Zośka rozciągnęła twarz w uśmiechu.
– Wreszcie wiem.
Alaskowy kompan nie mógł chyba rozumieć mniej.
– Wiem, kogo mi pan przypomina – uściśliła, wciąż nie mogąc przestać się uśmiechać.
Mężczyzna poruszył się niespokojnie, przyciągając do siebie poły rozpiętej kurtki. Po chwili jakby się rozmyślił i skrzyżował ręce na piersi.
– O, kogo?
Zosia milczała chwilę, nieco wahając się, czy to, co powie, zabrzmi mądrze w uszach obcej osoby. W końcu jednak się przemogła.
– Tego gościa z X-menów... Tego ze szponami... O, Wolverine’a.
Ku jej zaskoczeniu, mężczyzna zaśmiał się przyjemnie i serdecznie. Zośka odniosła wrażenie, jakby wcale nie zdziwiło go takie skojarzenie.
– Mogę panią zapewnić, że żadnym Wolverinem nie jestem – odparł wciąż rozbawiony. – Mam raczej dość pospolite imię. Znaczy się Grzegorz.
– Nie widzę szczególnej różnicy między nimi – zaśmiała się. – Ja też mam zwyczajne imię. W dodatku nieco staroświeckie. Jestem...
– Zośka, pamiętam – przerwał jej szybko Grzegorz, po czym uśmiechnął się w zakłopotaniu. – Jak moja szynszyla – dodał dla pewności. Nieco zbita z tropu Zośka przytaknęła głową z niepewnym uśmiechem, przypominając sobie kolejny raz tamten deszczowy nocny dyżur. – A poza tym jest na plakietce.
Sekundę później z głębi holu rozległo się wołanie jednej z wolontariuszek:
– Pani Zosiu! Potrzebuję pani pomocy przy zmianie opatrunku.
Żmuda uśmiechnęła się po raz ostatni do Grzegorza, wystawiając do niego rękę.
– Miło było mi pana poznać, panie Wolverinie.
Wyminęła go, truchtem zmierzając w kierunku wolontariuszki, która poprowadziła ją do jednego z wielu pomieszczeń w klinice.
Grzesiek stał chwilę w miejscu, patrząc na drzwi, za którymi zniknęła. Uśmiech nie schodził mu z twarzy nawet na sekundę.

* * *

Powieki Zośki były wyjątkowo ciężkie, kiedy zmierzała ulicami wieczornego Lubina z przystanku do mieszkania. Światła wystaw sklepowych, kawiarni i restauracji raz po raz oświetlały jej zmęczoną twarz, a pierwszy raz od dawna nie przeszkadzał im w tym deszcz. Nie przejmując się kałużami czy wysokimi krawężnikami, Zosia maszerowała do celu, marząc już wyłącznie o ciepłym prysznicu i własnym łóżku. Żadna nauka nie wchodziła w grę. Żmuda zasnęłaby już nad pierwszym zdaniem. Jest pewna granica, której nie przekracza się w imię niczego – zdrowie. I Zosia solidnie się jej trzymała.
Choć jej ciało krzesało z siebie resztki energii, by w szybkim tempie dotrzeć do domu, Żmuda nie mogła nie zatrzymać się przy wystawie sklepu zoologicznego, który mijała po drodze. Zwłaszcza że dwa tygodnie wcześniej zawitało do niego kilka królików, w tym jeden tak rozkosznie szary i puchaty, że być może Zosia nie potrafiłaby zasnąć tej nocy, gdyby na niego nie zerknęła.
Przystanęła przy szybie z uśmiechem, patrząc, jak w głębi sklepu futrzasty wybranek jej serca potrząsa wąsami, jedząc sałatę. Z wielkim żalem myślała o tym, że choć jest weterynarzem, nie może mieć żadnego zwierzęcia, nawet prozaicznej rybki – bo zwyczajnie nie mogłaby mu poświęcić należytej uwagi. Pozostawało jej tylko wzdychać do wystawy. Ale codzienną sesję marzeniową o króliczym kompanie przerwało nagłe, wyrwane z kontekstu wspomnienie dotyku sierści Alaski. Szło za nim wspomnienie Wolverine’a, jego dziwnie szybkiego wtrącenia, uśmiechu i zakłopotania. Zośka wiedziała, że sama ma tendencję do niecodziennych, czasem niezrozumiałych dla reszty zachowań, więc bynajmniej nie uznała Grzegorza za dziwaka. Być może to jego sposób bycia, przemknęło jej przez myśl, kiedy obserwowała, jak królik w klatce układa się do snu. Choć to dziwne, że zapamiętał moje imię. Nawet jeśli miałoby to być ze względu na szynszylę.
Westchnęła i zerknęła na zegarek. Ledwie zauważalnym gestem dłoni pożegnała się z królikiem, po czym ruszyła ponownie w stronę mieszkania.
Skoro tylko klucz szczęknął w zamku, a drzwi ustąpiły pod naporem klamki, w kierunku Zosi jak strzała wyruszyła ucieszona Weronika, rzucając się jej na szyję. Zaskoczona, Żmuda zdołała tylko zrzucić torbę z ramienia, po czym odwzajemniła uścisk.
– Mam świetne wieści! – zawołała Stachurska, wypuściwszy przyjaciółkę z objęć.
– No to mów prędko – odparła Zosia, starając się jakoś ustabilizować po tym niespodziewanym napadzie czułości, odwieszając płaszcz i zdejmując buty, a przy tym nie spuszczając współlokatorki z oka.
Werka odwróciła się na pięcie w stronę Żmudy, uśmiechając się szeroko. Ziarnko niepokoju, które zasiał w sercu Zośki przesadny optymizm przyjaciółki, zaczęło się rozrastać i wypuszczać pąki na cały organizm. Zosia nie mogła pozbyć się wrażenia, że nadchodząca informacja zwali ją z nóg, więc dla bezpieczeństwa postanowiła się oprzeć o ścianę. Rozważała wiele scenariuszy, ale żaden nie zaskoczył ją tak, jak rzeczywistość.
– Rozmawialiśmy dziś dużo na temat naszego związku, jego tempa rozwoju i... – zaczęła Stachurska powoli, starając się powściągnąć uśmiech. – ...postanowiliśmy razem zamieszkać.
Żmuda miała wrażenie, że jej serce na sekundę ustało w biciu.
– Ja i Krystian. Tutaj. Prawda, że świetnie?
Wtedy Zośka zyskała stuprocentową pewność, że optymizm Weroniki zabił resztki nadziei, które Żmuda pielęgnowała i starała się na zachować na wczesne zimowe wieczory.




Ostatni post w LIpcu, to kolejny w LIstopadzie. Kto biednemu zabroni żyć bogato.

Tak, wiem, jesteście w szoku. ŻYJĘ. (Dobra, dla Twitterowiczów to nie znów taki szok). I, co najlepsze, piszę. A przynajmniej staram się wrócić do twórczego rytmu. Ze skutkiem... cóż, momentami opłakanym. Ale tak mnie ucieszył fakt skończenia tego rozdziału, że postanowiłam go wrzucić bez większych poprawek. Przy czym nie informuję o tym fakcie na Twitterze póki co, bo jestem na odwyku. Wrócę już w moje urodziny, tj. w nadchodzący piątek.

Błagam, wytrwajcie do następnego rozdziału. Spadną Wam kapcie z wrażenia.


Wiem, tym razem nuda. Ale kochajcie mnie jeszcze.

4 komentarze:

  1. Dotarłam i ja. Fajnie, że postanowiłaś wrócić, bo szkoda byłoby zostawić bądź co bądź całkiem nieźle napisane opowiadanie.
    Mam wrażenie, że ze wspólnego mieszkania wyjdą same problemy. Nie wiem dlaczego, być może dlatego, iż jakoś nie potrafię ufać facetom wprowadzającym się do mieszkania samych dziewczyn. Ale mam nadzieję, że mnie zaskoczysz i napiszesz coś, czego się nie spodziewam.
    Czy Zośka i Grzesiek mogą być już parą? Bardzo proszę. Pozdrawiam i czekam na kolejny, tym razem trochę szybciej ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj narobilas mi ochoty na nastepny rodzial. Mam nadzieje ze jeszcze przed swietami dodasz nastepny rozdzial :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No hej ;)
    Byłam ciekawa, co tam u Zosi i naszego Wolverine'a, ale czasu oczywiście brak i dopiero przerwa świąteczna dała mi szansę na nadrabianie opowiadań. Błogosławmy przerwy świąteczne XD
    Przyznam, że śmiechłam, kiedy Zosia wyjechała z tym skojarzeniem. Spodziewałam się czegoś w stylu "widziałam cię w telewizorze, grasz może w koszykówkę, czy jak to się tam nazywa?", ale nie, taka myśl się jej nie nasunęła. Natomiast porównanie do Wolverine'a, jak wszyscy wiemy nie od dziś, jest oczywiście bardzo trafne.
    Co do pomysłu wspólnego zamieszkania Werki i Krystiana, to rozumiem, że nie obejmuje ono wykopania Zosi? Nie no, dobra, to nie wchodzi w grę, bez jaj...
    Ale jakoś tak mi się nasunęło na myśl. Trzeba przyznać, że to będzie dziwne, przynajmniej na początku. Jakby nie było, to jednak obcy facet i, mimo starań i niepisanego paktu o nieagresji, Zosia jakaś super szczególnie nim zachwycona nie jest. Może być ciekawie.
    Dziś ode mnie tyle. Czekam na nowy rozdział, pani magister! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurczę, tak dawno tu byłam, że musiałam przeczytać rozdziały od początku,żeby przypomnieć sobie tę historię. I wiesz co? Nadal czyta się świetnie i nie mam nich przeciwko temu, by co 6 miesięcy zaczynać na nowo docierając do kolejnego rozdziału.
    Jak to się mówi: take your time, dorzucaj wpisy w miesiącach rozpoczynających się na "L" a ja i tak będę wracać, bo to jest kapitalne opowiadanie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń