niedziela, 20 stycznia 2019

7. Zakłócenia na linii


[ ]

Kiedy Zosia otworzyła oczy, sufit ponownie nie był tym, który zwykła oglądać dobrych kilka lat, ale zaczynała się do niego przyzwyczajać.
Chociaż bardzo się starała, nie potrafiła w żaden sposób przekazać rodzicom, jak bardzo ukontentowana była ostatnią zmianą w swoim życiu. Gdy do nich dzwoniła z wielką nadzieją, że będzie mogła się podzielić swoim szczęściem, ci nie odbierali ani nie oddzwaniali albo zbywali ją, tłumacząc, że nie mają czasu. W połączeniu z dotychczasowym ich zachowaniem, ta nowa forma obcości zaczynała stanowić powód do coraz silniej kiełkującego w Zosi niepokoju. Dała jej powód do zastanowienia się, czy aby na pewno chodzi o zwykłą kłótnię. Być może kryli się z wiadomością, która bardzo by ją zasmuciła. I o tym właśnie myślała Żmuda, leżąc przed piątą rano w swoim łóżku, czekając, aż rozbrzmi budzik. Już siódmy raz w nowym mieszkaniu.
Czynnikiem wzmacniającym poczucie szczęścia był brak kontaktu z szefem. W ostatnim czasie był bardzo zajęty i prawie nie wpadał do kliniki, a przynajmniej nie w godzinach, w których pracowała w niej Zosia. Dzięki temu mogła uznać, że ich stosunki przestały być zupełnie wrogie, a zaczęły się skłaniać ku neutralnym. Niezaprzeczalny minus zaś stanowiły telefony od Weroniki. I nie chodziło o sam fakt, że chciała utrzymywać kontakt ze swoją przyjaciółką, bo na myśl o tym Zosi robiło się cieplej na sercu. Problem tkwił w głównym powodzie tych telefonów – Grzegorzu. Weronika ani na chwilę nie porzuciła myśli, że między Zośką a Grześkiem zaiskrzyło, a im więcej entuzjazmu Żmuda przejawiała w opowieściach o nowym współlokatorze, tym więcej teorii spiskowych produkowała głowa Stachurskiej.
A przecież Zosia nie mówiła żadnych niesamowitości. Najbardziej zachwycało ją ich milczące porozumienie, równowaga sił. Ale Werka ignorowała te chyłkiem przemycane aluzje, przerywając zniecierpliwionym: „No ale o czym rozmawialiście?!”. Jedynym sposobem, by odwrócić jej uwagę, było pytanie o jej współlokatora. I ten temat podjęła Zośka w krytycznym punkcie ich ostatniego spotkania na kawie.
– O nie, nie wkręcisz mnie w to! – zaręczyła Weronika twardo. – Masz mi ze szczegółami opowiedzieć, o czym rozmawialiście dziś rano.
Pod tym względem Weronika przypominała nastolatkę, która chce analizować każdy gest i słowo swojego obiektu westchnień.
– A poza tym opowiadałam ci już, jak wspaniale mieszka mi się z Krystianem – dodała.
– A ja tłumaczyłam ci ze sto razy, że Grzesiek i ja jesteśmy tylko współlokatorami! – zawołała Zośka, której powoli zaczynało brakować cierpliwości, jednak swoją wypowiedź okrasiła uśmiechem.
– Tym lepiej, nie będziesz musiała w przyszłości zmieniać adresu – zażartowała Stachurska, czym zarobiła sobie na pełne dezaprobaty spojrzenie przyjaciółki.
– Tak, tak, zaraz z rozpędu nazwisko zmienię – mruknęła Zośka, biorąc do ust kawałek kakaowej muffinki.
– Aż tak to nie… – odparła jej przyjaciółka. – Choć to zależy, czy ładne. Jak on się w sumie nazywa?
To pytanie podziałało na Żmudę jak uderzenie łomem w głowę. Przez kilka pierwszych sekund starała się opanować narastającą w niej panikę, by potem dojść do wniosku, że… nie ma pojęcia, jak nazywa się jej współlokator. Tydzień temu przecież pytała ją o to mama i nie tknęło ją nic, by uzupełnić przedziwne luki w wiedzy. Pamiętała jednak dokumenty, na których się podpisywali i zdawało jej się, że ma na nazwisko jakoś… Łomski?
– Łomacz – odpowiedziała niby od niechcenia, w duchu jednak odczuwając sporą ulgę, że nie jest kompletnie nierozgarnięta.
Jak mogła nawet nie zapamiętać jego nazwiska? W całym tym zamieszaniu była tak skupiona na nadchodzącej zmianie, że nawet nie wykazała większego zainteresowania osobą, z którą miała zamieszkać.
– Ech, to nie warto – machnęła do żartów ręką Weronika. – Ale przynajmniej się dogadujecie, prawda?
Zasadniczo ich porozumienie było milczącym układem; rozmawiali bardzo niewiele, ponieważ praca Grzegorza pochłaniała go czasem na całe dnie. Raz nawet zdarzył mu się dwudniowy wyjazd w ciągu tego tygodnia, więc ich komunikacja opierała się na zostawianiu sobie informacji na kartkach przyczepionych magnesami do lodówki i wyznaczaniu osoby do zrobienia obiadu. Poza tym jedyne odgłosy, które dochodziły z ich mieszkania, to były pojedyncze szczeki i wycia Alaski, ewentualnie ciche głosy z telewizora. Zośka zresztą sama była w nie mniejszym stopniu zaabsorbowana kliniką i nauką, a także weekendowymi wyjazdami na uczelnię, więc nawet nie było kiedy porozmawiać.
Być może dlatego zmiana tak bardzo ucieszyła Zośkę. Wraz z przeprowadzką zyskała samotnię, nie rezygnując przy tym z obecności innych. Mogła być sama w towarzystwie. Przy wiecznie żywej, energicznej, pełnej pomysłów Weronice było to niemożliwe.
Był to kolejny raz, kiedy Żmuda pomyślała źle o swojej przyjaciółce. Z każdym takim momentem narastało w niej poczucie winy. Przecież nadal ceniła ją jako osobę, ufała jej jak nikomu innemu i nie uważała, że są dla siebie nieodpowiednie. A jednak życie zdawało się dawać jej dyskretne znaki, których interpretacja zawsze miała pejoratywny wydźwięk.
– Tak, można tak powiedzieć – odparła, z rosnącym niepokojem patrząc, jak deszcz uderza w duże okno kawiarni.


* * *


W takiej milcząco-kartkowej atmosferze upłynęły cztery kolejne tygodnie. Mróz tężał z każdym dniem, aż wreszcie kałuże zamieniły się w tafle lodu, a krople deszczu w płatki śniegu. To właśnie on przypomniał Żmudzie o tym, co się zbliżało – o świętach. Pewnego dnia, kiedy dopadł ją na zakupach, po powrocie do domu spojrzała na kalendarz i z przerażeniem odkryła, że został już tylko tydzień do Bożego Narodzenia. Nawał obowiązków i kłopoty pochłonęły jej myśli do tego stopnia, że zapomniała o swoim ulubionym czasie w ciągu roku.
To z kolei spowodowało całą lawinę innych zmartwień, jak choćby prezenty. Miała naprawdę niewiele czasu, by znaleźć odpowiednie upominki dla rodziców, takie, które świadczyłyby o tym, że ich zna i kocha, a przy tym nie byłyby zwykłymi, uniwersalnymi „kurzołapami”. Jednak w świetle ostatnich dwóch miesięcy trudno było jej stwierdzić, czy rodzice w ogóle cieszyli się na myśl o jej powrocie na święta. Przez moment miała nawet myśl, że być może wcale sobie tego nie życzą, bo przez telefon nadal wydawali jej się obcy i odlegli. No i pozostawała kwestia pracy. Przegapiwszy moment na zmiany w grafiku, Zośka znalazła się na straconej pozycji i z lekką paniką pomyślała o konieczności rozmowy z szefem na tak delikatny temat jak zmiana ustaleń dotyczących dni wolnych na tak krótko przed nimi.
Starając się wyprzeć czarne wizje z głowy, po krótkim zatrzymaniu, jakie spowodowało w niej uświadomienie sobie, jaki dzisiaj jest dzień miesiąca, Żmuda ruszyła dalej.
Przeszedłszy parę metrów, znalazła się znów naprzeciw ocienionej szyby, zza której paliły się niebieskawe światła akwariów. Dzięki nim dało się zobaczyć ustawione na samej podłodze klatki z chomikami i królikami. Choćby bardzo chciała, Zosia nie potrafiłaby się powstrzymać przed dopełnieniem swojego codziennego rytuału w postaci pięciominutowego postoju przed sklepem zoologicznym. Z jednej strony czuła ogromny żal do przedsiębiorców, dla których dobro zwierząt było sprawą drugorzędną, z drugiej – patrząc na te słodkie pyszczki wcale się nie dziwiła, że interes kwitł. Takiej twarzyczce łatwo dać się namówić.
Zosia westchnęła, dostrzegając w ciemnym, niewyraźnym odbiciu lawirujące płatki śniegu za swoimi plecami. Była to jedna z dwóch rzeczy, które nie pozwalały jej nogom odmówić posłuszeństwa ze zmęczenia – drugą był obiad.
Kiedy zziębnięta i głodna weszła do ciepłego mieszkania, niemal od progu powitał ją Grzesiek z miną, która wzbudziła w niej pewne obawy.
– Cześć. Udzielam ci pełnego pozwolenia, żeby mnie zabić – oznajmił na wstępie.
Zośka powolnym ruchem domknęła drzwi, po czym zaczęła odwijać szal.
– To miło z twojej strony, ale morderstwo zwykle musi mieć jakąś przyczynę – odparła.
Grzegorz zaśmiał się nieco nerwowo.
– Cóż… zapomniałem o obiedzie.
Jakby w odpowiedzi na to żołądek Żmudy wydał z siebie dość głośny, burczący odgłos, a ona miała tylko nadzieję, że była jedyną osobą, do której uszu ten dźwięk dotarł.
Sekundę później zza pleców jej współlokatora wyłonił się duży husky, który na jej widok natychmiast przystąpił do procedury powitalnej, bardzo zresztą wylewnej.
– Ale bez obaw! – zawołał Grzesiek w pośpiechu, widząc, że Zosia zaczyna zdejmować kolejne elementy odzienia wierzchniego. – Mam pewien plan.
Żmuda uniosła brwi, rozjaśniając twarz.
– Co to za plan?
Na twarzy Grzegorza pojawił się wyjątkowo szeroki uśmiech.
– Lubisz wyżerkę bez gotowania?

Pół godziny później siedzieli w przytulnej, ciepłej restauracji, jednej z tych, w których Zosia rzadko bywała – w której eleganckie, błyszczące kieliszki, talerze i sztućce stały na stolikach jeszcze zanim się przyszło. Wszystko to było oprawione w wytworne serwetki z logiem lokalu. Choć kreowana w knajpie atmosfera daleka była od sztywnej, to Zośka miała wrażenie, że swoimi dżinsami i bluzką z napisem „Jestem świnią” średnio wpasowała się w otoczenie. Przez pierwszych kilka minut walczyła z natrętnymi myślami, ale Grzegorz sam był ubrany bardzo podobnie i nic sobie z tego nie robił, swobodnie komentując czytane właśnie menu. Stwierdziła więc, że wszelkie zamartwianie się zabiłoby ducha tej wycieczki.
Ku jej zaskoczeniu, tylko niewielka część dań sprawiała wrażenie wytwornych. Sporo pozycji było bardzo zwyczajnych: kurczak na kilka sposobów, pieczone ziemniaki, placki, naleśniki – wszystko to, co można sobie bez większego wysiłku zaserwować w domu. Zosia była tak głodna, że gdyby tylko wypadało, zamówiłaby wszystko po kolei, mimo że doskonale zdawała sobie sprawę, że przemawia przez nią wyłącznie wilczy głód.
– Wybrałaś już coś? – Z fantazji na temat zmieszczenia całego menu w żołądku wyrwał ją głos Grzesia, którego zadowolenie wskazywało na to, że cieszy go perspektywa najedzenia się bez wkładu własnego w robienie posiłku.
Zosia z lekkim rozbawieniem zanotowała, że współlokator wydawał jej się trochę niecierpliwy.
– Tak, tak. Już wiem, co wezmę.
Chwilę później kelner zebrał ich zamówienie i przyniósł napoje: w przypadku Zosi wodę, dla jej Grzegorza colę.
– Co tam mruczy w klinice? – zapytał, upijając łyk ze swojej szklanki.
– Cóż, praca, ale ona nie mruczy, tylko wre – odparła Zosia, podpierając głowę na ręce.
Zapadło chwilowe milczenie. Dobiegały ich różne dźwięki: cicha muzyka jazzowa, syczenie ekspresu do kawy, pobrzękiwanie szklanek i talerzy, rozmowy innych klientów i barmanów i na każdym mogli się koncentrować bez przeszkód, bo cisza między nimi nie wypełniała szczelnie ich uszu, powodując palące skrępowanie. Wiedzieli, że w ich przypadku to tak naturalne jak oddychanie. Ot, każdemu czasu może zdarzyć się zamilknąć podczas rozmowy.
Żmuda wróciła myślami do odbicia w szybie, płatków śniegu i zaskoczenia na środku chodnika.
– Jak u ciebie zwykle wyglądają święta? – odezwała się po minucie, uważnie wpatrując się w swojego rozmówcę.
– Zazwyczaj jadę do domu, do Ostrołęki – odpowiedział Grzegorz dość zdawkowo. – No i wiesz, wieczerza wigilijna, pasterka…
Zosia pokręciła głową.
– Co? Pewnie jesteś przeciwna żywym karpiom?
Żmuda uśmiechnęła się kącikiem ust.
– To swoją drogą, ale chodziło mi raczej o to, czy starasz się… no nie wiem… poczuć świąteczną atmosferę w swoim mieszkaniu.
Grzesiek zamyślił się na parę sekund.
– Cóż, w naszym mieszkaniu zwykle stoi „gotowa”, plastikowa choinka… i to tyle w sumie. Dla samego siebie nie chce mi się starać.
Zosia zmarszczyła brwi.
– W sensie w Ostrołęce?
Grzegorz milczał kilka sekund, patrząc jej bez skrępowania w oczy z uśmiechem czającym się w kącikach ust.
– W sensie w naszym w Lubinie.
Zośka bez słowa przytaknęła głową, bawiąc się serwetką.
– Trochę szkoda. Ja bardzo lubię świąteczną atmosferę – odezwała się po chwili milczenia.
Kilka sekund później zawiesiła bezwiednie wzrok na koszulce Grzesia – czarnej, z pomarańczową lamówką. Po lewej stronie dostrzegła wprasowane w materiał logo, które kolorystyką pasowało do reszty T-shirtu. W środku widniał zarys piłki, więc wywnioskowała, że jej współlokator musi być czyimś zawziętym kibicem. Zupełnie jak jej tata.
Tata. Zośka doznała olśnienia.
Objawienie to idealnie zgrało się w czasie z jedzeniem, które niemal w tej samej chwili zmaterializowało się przed ich oczami. Grzegorz wyglądał na wniebowziętego i zabrał się do pochłaniania od razu. Zośka postanowiła również porzucić wszelkie pozory człowieka cywilizowanego i poszła w ślady Łomacza. Tylko w ten sposób mogła uczcić swój przebłysk geniuszu i sporą ulgę, którą przyniosła jej ta myśl.
Dopiero kiedy ich talerze pozostały puste i czyste, Grzesiek odchylił się z zadowoleniem na krześle, by spojrzeć na swoją współlokatorkę, która również wyglądała na trochę bardziej rozchmurzoną.
– Mówiliśmy o świętach – zabrał głos jako pierwszy – a jakie masz plany na sylwestra?
W całym tym szale, jaki wiązał się z ostatnimi zmianami w jej życiu, Zosia zapomniała także i o tym święcie – którego zresztą nigdy nie lubiła. Nie była z tych, którzy uważali, że nadejście nowego roku należy jako szczególnie celebrować, a przynajmniej nie w sposób, który doprowadza do ataków paniki bezbronne zwierzęta, zarówno w domach, jak i te na wolności. Żmuda bardzo starała się, by dobry nastrój nie wyparował z niej po tym pytaniu i nie przeobraził się w gniew na Grzesia, zwłaszcza że zadał je zupełnie niewinnie.
– Nie myślałam jeszcze o tym – odparła, kołysząc szklanką z wodą i obserwując, jak przezroczysta ciecz sinusoidalnym ruchem obmywa ścianki naczynia.
Łomacz uniósł brwi.
– Naprawdę? A co, jeśli okaże się, że będziesz musiała zostać sama w domu?
Zosia wzruszyła ramionami.
– Sylwester z książką i winem brzmi tak samo świetnie jak potańcówka.
W odpowiedzi na włochatej twarzy Grzesia pojawił się szeroki uśmiech. Zośka odniosła wrażenie, że jej rozmówca chciał coś dodać, ale ostatecznie wycofał się z tego pomysłu.
– A, zapomniałem ci powiedzieć! – powiedział wesoło po chwili. – Jutro idę na urodziny kolegi z druż… – Zdanie przerwał mu nagły atak kaszlu, który Zosię trochę zaniepokoił. Dopiero kiedy się skończył, Grzegorz kontynuował: – Z drugiej zmiany.
Zosia przytaknęła głową z małym uśmiechem. Mieszkanie tylko dla siebie!
– Okej.
– Tak tylko cię informuję, żebyś spodziewała się hałaśliwego powrotu w nocy.
– Nie ma problemu. Jeśli Alaska znowu zaśnie prawie na mojej głowie jak ostatnio, to jest spora szansa, że nie usłyszę.
Zaśmiali się oboje.
– Słyszałem, że sierść w uszach jest skuteczniejsza od zatyczek.
– A po wszystkim nawet poduszkę można sobie wypchać i obszyć…
Ponownie musieli powstrzymać parsknięcia śmiechem.
– Ale jeśli miałabyś ochotę wybrać się ze mną, to myślę, że solenizant by się nie obraził.
– O. – Zosia uniosła brwi i zamrugała w zaskoczeniu, bo z pewnością nie była przygotowana na taką ofertę. – To miłe, ale muszę odmówić. Mam sporo nauki.
– No tak. Ambicja to świnia. – Wywrócił oczami Grzesiek.
– Co masz do świń? – zapytała w odpowiedzi Zosia, symulując wojowniczą postawę. – To bardzo mądre zwierzęta.
– No tak, wkroczyłem na grząski grunt…
– W tym kontekście może to oznaczać, że wszedłeś do gnojownika.
W momencie, w którym Grzesiek znowu roześmiał się po jej słowach, Zosia uświadomiła sobie, że bardzo dawno tego nie robiła. Miała wrażenie, jakby mięśnie jej twarzy zastygły w neutralnej pozycji i dopiero przypominała sobie, jak to jest znów się śmiać. Jakby przeżywała to doświadczenie na nowo albo sięgała pamięcią do bardzo odległego wspomnienia. I było to dobre wspomnienie.
Uchwyciwszy się ciepła, które płynęło z tego doświadczenia, nie puszczała go aż do powrotu do mieszkania. Przez całą drogę samochodem słuchała z Grzesiem zabawnej audycji radiowej, a potem sama zaczęła opowiadać o zabawnych rzeczach, które ostatnio jej się przydarzyły – poczuła, jakby odkrywała je na nowo. Zapał w niej wystudził dopiero widok stosu podręczników i notatek, którym – po raz kolejny zresztą – musiała znów poświęcić cenne godziny swojego snu.
Koło dwudziestej drugiej skończyła prysznic i z mokrymi, nierozczesanymi włosami stanęła przy kuchennym blacie, żeby przygotować sobie stos kanapek – by uniknąć nieprzyjemności w postaci obudzenia współlokatora nocnymi próbami myszkowania w kuchni. Właśnie odchodziła z piramidą jedzenia na talerzu w jednej ręce i parującym kubkiem aromatycznej herbaty w drugiej, kiedy spostrzegła, że czuwający dotąd przy telewizji Grzesiek zasnął na sofie i wyglądało na to, że lada chwila miał się zbudzić od trzasku pilota wypuszczonego z własnej bezwładnej dłoni. Zosia czym prędzej odłożyła swoje rzeczy i podbiegła do Łomacza, by w ostatniej chwili bezpiecznie złapać i odłożyć urządzenie z jego ręki, przy okazji wyłączając telewizję. Alaska, która do tej pory uważnie śledziła migające obrazy na ekranie, wyglądała, jakby obraziła się na Zosię za to, co zrobiła. Ta z kolei wzięła koc przewieszony przez krzesło w jej pokoju i zarzuciła go na śpiącego Grzesia.
Widząc zabawnie ściśniętą, włochatą twarz swojego współlokatora, znowu się zaśmiała. Zatliła się w niej nadzieja, że ciepło, które dziś do niej wróciło, pozostanie z nią na dłużej.


* * *


Lubin za sporym oknem balkonowym stał pogrążony w ciszy zimowej sobotniej nocy. W mroźnym powietrzu wirowały zagubione płatki śniegu, a oblodzone chodniki odbijały surowe światło latarń. Z mieszkania pod numerem 54 sączyło się jak zwykle ciepłe światło, którego źródło tkwiło w lampie stojącej obok kanapy, a także w przedpokoju. Ze względu na otwarty typ przestrzeni zapach świeżo zrobionych sandwiczów rozchodził się po prawie wszystkich pomieszczeniach. Tuż obok nich, na stoliku, parował kubek aromatycznego earl greya. Zdecydowaną część kanapy zajmowały żółte kartki w kratkę zapisane starannym pismem, przyjemnie szeleszczące i kolorowe od zakreślaczy.
Zosia właśnie bardzo mocno skupiała się nad jedną z takich wyróżniony fraz, żując kolejnego sandwicza. Alaska, nie odstępująca jej na krok, skoro tylko w mieszkaniu rozszedł się zapach późnej przekąski, siedziała tuż przed nią, łakomie wpatrując się w kanapkę i od czasu do czasu przebierając niecierpliwie łapami. Co kilka minut wydawała z siebie pojedyncze szczeknięcie albo skomlenie.
– Wiesz, że ci nie wolno – mruknęła po którymś z takich razów Zośka.
Alaska zabrzmiała, jakby chciała płakać.
Im dłużej Zosia przebywała w towarzystwie uroczej suczki, tym więcej wspomnień do niej wracało; zupełnie jak wcześniej śmiech, te myśli wracały do niej, przywołując stare, niemal zaśniedziałe uczucia. Na początku były to kilkusekundowe fragmenty, dziwne, niewspółgrające ze sobą kadry z przeszłości, ale w miarę upływu czasu zaczynały przybierać konkretne kształty, układać się w logiczne ciągi. Wreszcie mordka rezolutnego Buddy’ego wyłoniła się z nich wyraźna jak na zdjęciu trzymanym przed twarzą, jak żywa. W momentach takich jak ten Żmuda przypominała sobie, jak strasznie uwielbiał gulasz jej mamy i jak kładł pyszczek na zosinych udach, ilekroć chciał, żeby rzuciła mu cokolwiek ze swojego talerza (mimo że wcześnie zjadł solidną porcję swojego obiadu). Jak aportował wyłącznie na swoją ulubioną, ogryzioną piłkę palantową. Jak grzał w zimowe noce.
Za tymi myślami zawsze snuło się ponure przypomnienie o rodzicach, nadal dziwnie milczących i oddalonych. Od dłuższego czasu towarzyszyła mu grzeszna ulga, że nie uda jej się dojechać do Katowic na święta.
Z ust Zośki wydobyło się długie, przepełnione zmęczeniem westchnięcie. Sandwicze przestały mieć smak. Spojrzała na kolejna porcję czekającą na stoliku, a potem na resztkę, którą trzymała w dłoni.
– Dobra, masz, łakomczucho – zawołała, rzucając kanapkę w stronę Alaskę, która bez chwili zwłoki kłapnęła zębiskami i pochłonęła ją w kilka sekund.
Zosia z powrotem pochyliła się nad szeleszczącymi notatkami z zamiarem oderwania myśli od problemów dzięki nauce, zwłaszcza że Alaska poszła do sypialni swojego właściciela, ale w tym samym momencie szczęknął dwa razy klucz w drzwiach. Ktoś wyraźnie starał się otworzyć je najciszej, jak się da.
Kiedy odwrócił się, żeby zdjąć kurtkę, jego oczy urosły do sporych rozmiarów, a on sam zamarł.
– J-jeszcze nie śpisz?
Zośka wskazała ręką na wszystkie notatki.
– Jak widać.
Grzesiek, nadal mocno zaskoczony, zaczął zdejmować wierzchnią warstwę ubrań, dość nieudolnie przy tym ściągając buty bez użycia rąk. Podszedł niespiesznym, nieco chwiejnym krokiem do kanapy, opierając łokcie na jej tylnej części.
Przez moment milczeli, a Żmuda starała się skupić na tym, co czytała, ale nie zapamiętywała ani słowa.
– Może weź się już połóż, co? – zaproponowała w końcu, wykręcając głowę w jego stronę.
– Dlaczego?
Starając się nie skrzywić od zapachu, odparła:
– Bo roztaczasz wokół siebie cudowną aurę starej bimbrowni i nie mogę się uczyć.
W odpowiedzi usłyszała serdeczny śmiech i sama się uśmiechnęła. Sieć zmarszczek i miły głos Grzegorza sprawiały, że nie można było nie odwzajemnić jego gestu.
– Okej, zgadzam się – odparł po chwili namysłu – ale pod warunkiem, że ty też wkrótce pójdziesz spać. Bo jeszcze rano pomylisz tam psa z kotem.
Głośny, szczery śmiech wyrwał jej się z ust, zanim zdołała go powstrzymać czy choćby przemyśleć, a Łomacz wyglądał na zadowolonego z siebie. Posłusznie jednak wyprostował się i patrzył na śmiejącą się Zosię przez kilka sekund. Marszczący twarz śmiech przeszedł w ciepły uśmiech.
– Dobrej nocy, Zośka.
W momencie, w którym wypowiedział jej imię, dotarło do niej, że użył go pierwszy raz od czasu, gdy oficjalnie się sobie przedstawili i poczuła się z tym dziwnie, nieswojo. Jakby to wprowadzało do ich znajomości pewien element czegoś nowego.
– Dobrej nocy… Grzesiek.
Kiedy zniknął za drzwiami swojej sypialni, Zosia jeszcze długą chwilę dotykała opuszkami palców swoich ust, jakby wciąż nie wierzyła, że jego imię przed momentem przez nie przeszło. Kiedy mówiła o nim Weronice, zwykle używała tylko bezosobowego „on”. Teraz, kiedy zwróciła się do niego w tak otwarty sposób, wydawało jej się, że zrobiła coś niewłaściwego, do czego sama nie była do końca przekonana. Cokolwiek to było, na kilka sekund przesunęło ich relację w inną stronę, a to wywołało w Zosi niepokój.
Błądziła ze zmieszaniem oczami po elementach wystroju salonu, nie zwracając na nie uwagi.
Nie, musiała się przed tym zamknąć. Potrzebowała spokoju. Wiedziała o tym doskonale. Nawet jeśli miałoby to oznaczać trzymanie wszystkich na przekraczalny dystans.
Ciąg jej nieskładnych myśli został przerwany przez wibrujące połączenie. Zosia podniosła komórkę i spojrzała: znów dzwonił do niej jakiś nieznany numer. Zawahawszy się przez chwilę, przeciągnęła kciukiem po ekranie i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo? – wychrypiała.
Tym razem zamiast ciszy usłyszała znów ogłuszający szum, ciche kliknięcie i dźwięk rozłączenia. Z pewną dozą gniewu odrzuciła telefon na kanapę i przetarła palcami oczy.
Potrzebowała pracy i nauki, by utrzymać ten potrzebny spokój. Westchnęła więc i zatopiła się w lekturze notatek.




Pardone mła za wszystko.