czwartek, 20 września 2018

6. Chleb i sól


[ ]


Szron zabielił dachy samochodów i kostki brukowe, dając złudzenie, że spadł już śnieg. W zimnym, bladym świetle latarni wyglądał ponuro i wręcz złowieszczo. Z ust przechodniów wydobywały się kłęby gęstej pary, a na zaspanych twarz mróz malował tylko większe zmęczenie. Wczesnozimowe poranki nie należały do najłatwiejszych – nie ułatwiały ich nieprzenikniona, wydająca się nie mieć końca ciemność ani dojmujące zimno, nie raz w towarzystwie deszczu. Zośka obserwowała senne, listopadowe osiedle, ogrzewając dłonie o kubek parującej herbaty. Przygotowywała się mentalnie nie tylko na spotkanie z późną jesienią, ale i nową rzeczywistością, która miała się rozpocząć dla niej już za kilka godzin.
Spojrzała w głąb swojego trunku.
Kolejny ranek miała już zaczynać w innym miejscu.
Wcześniej nie zastanawiała się za bardzo, co będzie po zdaniu egzaminów – wychodziła z założenia, że albo wróci do rodzinnych Katowic, albo nadal będzie pracować w klinice i mieszkać z Weroniką aż ta wreszcie znajdzie swoją bratnią duszę. A że nie zapowiadało się na to w najbliższym czasie, Zosia nie miała w zwyczaju zaprzątać sobie tym głowy. Życie jednak zmusiło ją do szybkiego ustalenia planu. Co dziwne, wcale ją to nie przerażało.
Zerknęła na swoje blade, połowiczne odbicie w szybie.
Czy Zofia Żmuda, którą całe życie znała, potrafiłaby z takim optymizmem podejść do całej sprawy? Miała wrażenie, że coś w niej drgnęło. Zofia Żmuda, którą znała, po cichu szukałaby mieszkania i starała się skrzętnie ukryć przed światem swoje obawy – przed utratą stabilności, koniecznością oswojenia nowego środowiska, szukania nowej strefy komfortu. Może to właśnie ta strefa poniekąd ją ograniczała i potrzebowała ją zmienić, żeby się ożywić? Zośka czuła, że jesień nie robi na niej żadnego wrażenia, bo ciepło zaczynało z wolna napływać z jej wnętrza.

Weronika z niejakim smutkiem przyjęła dobrą nowinę poprzedniego wieczoru.
– Jutro? Tak... tak szybko? – spytała, bardzo wolno siadając na kanapie.
Zosia przytaknęła.
– To świetna oferta – odparła, starając się jakoś uargumentować swoją decyzję. – Dobra lokalizacja i właściciel nie jest taki najgorszy. Spadł mi z nieba.
Weronika wpatrywała się przez chwilę w stolik do kawy, obejmując się rękami. Nawet nie mrugała. Po kilkunastu sekundach spojrzała na przyjaciółkę, próbując się uśmiechnąć.
– Przystojny chociaż?
Żmuda wzruszyła ramionami.
– Nie patrzę na niego pod tym kątem.
Stachurska wywróciła oczami.
– No tak, na co ja mogłam liczyć... – Pokręciła głową. – Jak ty chcesz sobie znaleźć faceta, skoro na nikogo nie zwracasz uwagi?
– Kto powiedział, że tego chcę? – Między Zosinymi brwiami pojawiła się bruzda. – Poza tym jestem usprawiedliwiona. To pacjent. To znaczy – właściciel pacjentki.
Werka uśmiechnęła się szeroko, wyraźnie zainteresowana historią. Zośka wiedziała, co to oznaczało – przyjaciółka najzwyczajniej w świecie ułożyła już w głowie scenariusz jak z romansu, wyobrażając sobie, że to nie przypadek. Żmuda nie znała większych bzdur nad brednie o przeznaczeniu, które pcha ludzi sobie w ramiona. Z jej doświadczenia wynikało, że w związku liczy się praca nad nim, nie magiczna siła, która sprawia, że jednym się udaje przetrwać, a innym nie.
– Zośka! Dlaczego nic mi nie mówiłaś?! – oburzyła się, bardziej jednak w żartach niż na serio. – Jak długo się znacie?
Zosia zaśmiała się, kręcąc głową.
– Twój mózg nie przestanie mnie zadziwiać. Co ty sobie wyobrażasz? – Śmiała się serdecznie dalej, ale przyjaciółka nie ustępowała. – Nie wiem, może... z miesiąc? Wpadł jakoś w październiku, bo jego suka rasy husky zachorowała. Miałam akurat nocny dyżur w klinice. Przyniósł ją pod wielkim płaszczem przeciwdeszczowym.
Weronika wybałuszyła oczy.
– Przyniósł? Dorosłą sukę? – Zosia przytaknęła głową. – Rany, musi mieć krzepę... I mięśnie! Nie potrafisz go opisać? Ani trochę?
Zosia po raz kolejny na wzmiankę o wyglądzie Grzegorza wzruszyła ramionami.
– No... trochę mięśni ma, ale trudno mi powiedzieć, czy jest wysportowany. Raczej wysoki. Ciemny zarost, ciemne włosy. Wydaje się w porządku. Wpadał do nas kilkakrotnie na kontrole. Nie rozmawialiśmy zbyt dużo, ale sprawia wrażenie przyjemnego. – Żmuda miała wielką nadzieję, że to wyczerpie ciekawość przyjaciółki. – No i ma całkiem fajne mieszkanie.
Wydawało się, że zdziwienie Weroniki nie może być większe, a jednak urosło, kiedy Zosia dodała ostatnie zdanie.
– Byłaś już u niego?! – niemal wykrzyknęła.
– Nie kupiłabym przecież kota w worku – odparła Żmuda, uśmiechając się nieznacznie. – Odwiózł mnie do domu.
– Mmm, dżentelmen. To się ceni.
Zosia znowu roześmiała się serdecznie, kręcąc głową. Romantyzm Stachurskiej był chorobą zdecydowanie nieuleczalną. Pogodny nastrój jednak prędko się ulotnił, bo po kilku minutach przyjaciółka ponownie posmutniała i spojrzała na Żmudę z ustami wygiętymi w podkówkę.
– Ale będziesz jeszcze do mnie dzwonić i umawiać się na kawę, co?
– No ba! Co to za pytanie? Chodź tutaj, smutasku. – Wyciągnęła ramiona do Werki, a ta natychmiast skorzystała z zaproszenia. – Jesteś jedyną mi bliską osobą tu w Lubinie. Bez ciebie czułabym się sama jak palec.
Po kilku minutach Weronika odsunęła się, a lekki uśmiech wrócił na jej twarz, podobnie jak na twarz Zosi.
– Czyli jutro już poznam tego twojego... Jak mu tam...? W sumie nie mówiłaś.
– Grzegorza. Możliwe.
Werka wyglądała, jakby zastanawiała się nad czymś przez chwilę.
– Poznam twarz złodzieja współlokatorek.
Wspólnym śmiechem zakończył się oficjalnie zły nastrój. Kilka minut później za to rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie kartonów i chaotyczne pakowanie, które trwało niemal do samej północy.

Zośka spojrzała na stojące w salonie pudła i westchnęła. Dopiła herbatę i odnosząc kubek do zlewu, pozwoliła sobie na mały uśmiech.


* * *

– No dobrze, a teraz tłumacz się, pannico: co to za randki z pacjentami?
Zośka, zachowując zupełny spokój, pociągnęła łyk swojej herbaty. Kończyła się poranna zmiana, co łączyło się z tym, że w tych godzinach klinika nieco przycichała. Dlatego Żmuda mogła sobie pozwolić na krótką przerwę z recepcjonistką. Oparta o kontuar, odparła:
– Bez przesady, Gośka. Nie jestem zoofilką.
Jej rozmówczyni zaśmiała się, ale nie dała za wygraną.
– Patrząc na jego zarost – do zwierzątka nie tak mu znowu daleko.
Zosia posłała jej żartobliwie karcące spojrzenie.
– To nie randki – wyjaśniła weterynarz, odwracając tułów częściowo w kierunku holu, po którym krzątała się tylko myjąca podłogę sprzątaczka. – To spotkania biznesowe.
– Więc co to za wspólne biznesy? – Gosia zaczęła porządkować rozsypane na biurku papiery.
– Mieszkaniowe – odparła Żmuda, obserwując czyszczenie kafelek. – Od dzisiaj to mój nowy współlokator.
Zdumieniu Gośki nie było końca. Zosia musiała w dużym skrócie opowiedzieć jej o miłosnej przygodzie Weroniki i czystym przypadku, jakim był portfel w jej gabinecie, i podsłuchanej rozmowie. Dziwnie było Żmudzie opowiadać tę historię – czuła, że jest ona poniekąd jej prywatna, cokolwiek miałoby to oznaczać. Jakby była zbyt osobista na rozmawianie o niej z dobrą koleżanką, a nawet przyjaciółką.
Niestety, recepcjonistka nie miała szansy dać popisu swojej romansowej fantazji, w tej samej bowiem chwili ruch się zintensyfikował, a to oznaczało konieczność zagęszczenia ruchów w gabinecie. W czasie krótkich – nawet nie przerw, a oddechów – do świadomości Zosi zaczęła przebijać się paniczna myśl: a co, jeśli podjęła zbyt pochopną decyzję? Jeszcze nie była w sytuacji bez odwrotu, jeszcze niczego nie podpisała, ale na kilka godzin zasiała w sobie ziarnko niepokoju, które zdawało się w szybkim tempie kiełkować. Małe, zielone pędy lęku oplotły ciasno myśli Żmudy, co poskutkowało brakiem koncentracji. Popełniła kilka błędów, które mogły sporo kosztować – nawet nie tyle ją samą, co pacjentów. Doktor Sarnach, który tego dnia miał do niej wiele spraw, ustrzegł ją przed kolejnymi, ale i udzielił ostrej reprymendy. To z kolei sprawiło, że resztki zbawiennego wpływu porannych herbat wyparowały z niej na dobre.
Nie możesz dać się zwariować, powtarzała sobie w myślach, porządkując gabinet po kolejnej wizycie. Twarde słowa szefa, choć może zbyt ostre, przywróciły jej przytomność umysłu. Zupełnie nie rozumiała swojego rozumowania sprzed kilku godzin. Przecież jeszcze w mieszkaniu cieszyła się z tej zmiany. Teraz szukała dziury w całym. Wiedziała przecież, że nie chce stanąć pomiędzy Weroniką a Krystianem, więc nie miała za bardzo innego wyjścia. Nie chciała dłużej czekać – zwłaszcza że dzień jej przeprowadzki zbiegał się z dniem wprowadzki Majchra. Szykowało się więc spotkanie na szczycie. Swoje przedpołudniowe rozterki podsumowała krótkim: niech się dzieje, co chce.
W ciągu dnia pogoda nieco się poprawiła: zniknęły wreszcie ciężkie, stalowe chmury, a poranny szron w niewielkim stopniu roztopiło blade słońce. Ustał przenikliwy wiatr i nie groził nagły deszcz, więc Zośka postanowiła wykorzystać te kilka minut na złapanie resztek witaminy D. Złapała jej więcej, niż przypuszczała, bo jej nowy współlokator spóźnił się studencki kwadrans. Podjechał samochodem tuż pod jej nogi i gdy tylko wsiadła, usłyszała bezceremonialne:
– Bardzo przepraszam. Przedłużyło mi się w pracy.
Miał mokre włosy, siedział w bluzie z jakimś pomarańczowym logiem i sprawiał wrażenie roztrzepanego.
– Dzień dobry. Nic się przecież nie stało – odparła, uśmiechając się niepewnie.
W tym samym momencie rozległo się pojedyncze szczeknięcie na tylnym siedzeniu, a zaraz potem Alaska wściubiła pyszczek między przednich pasażerów.
– Cześć, współlokatorko! – Zośka natychmiast zaczęła czochrać liżącą ją po twarzy suczkę. – Też się cieszę, że będziemy razem mieszkać.
Grzegorz milczał, skupiony na drodze i zupełnie inny niż do tej pory. Zdecydowaną część trasy Zośka spędziła na monologach do Alaski. Jej ludzki kompan rzucił tylko jakąś ponurą uwagę na temat korków i konieczności rychłego przeglądu (to na widok stacji kontroli pojazdów).
– Myślę, że moglibyśmy ją zabrać – powiedziała Żmuda, kiedy silnik zgasł pod jej blokiem.
– Alaskę czy moją hondę? Bo jeśli chodzi o tę drugą, to mogłaby nie zmieścić się w windzie. – Grzegorz wyszczerzył się, a Zosia pokręciła głową z uśmiechem. – Nie, nie stresujmy jej. To nie potrwa długo, a przecież będziemy tu schodzić co kilka minut.
Zosia skinęła głową na znak zgody, ale bardziej niż o stres Alaski obawiała się o własny. Znała Weronikę i niepokoiła ją wizja jej reakcji na ich widok. Żmuda zachowała jednak niewzruszoną twarz, nie chcąc dać po sobie poznać, że coś jest nie tak.
Przeszli dwa piętra w milczeniu, po czym Zośka podeszła do drzwi, włożyła klucz, ale nie mogła go przekręcić w odpowiednią stronę. Nacisnęła więc na klamkę, a jej oczom natychmiast ukazali się Weronika z Krystianem pośród morza kartonów w salonie. Stachurska od razu podniosła na nich wzrok z szerokim uśmiechem na twarzy.
– O, Zośka, wreszcie jesteś! – zawołała, podchodząc do nich prędko. – Cześć, jestem Werka. – Zanim Żmuda zdążyła choćby nabrać powietrza do płuc, przyjaciółka wyciągnęła rękę do jej towarzysza. – A to mój chłopak Krystian. – Majcher wyprostował się i podszedł, żeby również podać mu rękę.
– Grzesiek. – Jeśli poczuł się nieco osaczony, to nie dał tego po sobie poznać. Twarz Grzegorza pozostała niewzruszona.
– Poprzestawialiśmy twoje pudła pod wysepkę w kuchni, bo nie było miejsca na graty Krystiana. Mam nadzieję, że nie jesteś zła? – spytała Weronika, choć pytanie należało raczej do retorycznych.
– Skąd – bąknęła Zosia słabym głosem, rozwiązując szalik. Poczuła, że zaczyna jej się robić ciepło.
Grzegorz najpierw rozejrzał się przelotnie po mieszkaniu, po czym powiedział cicho do Zośki, kiedy tylko Weronika oddaliła się do swojego chłopaka:
– Kurczę, przeprowadza się pani do klitki w porównaniu z tym mieszkaniem.
Zosia wzruszyła ramionami z uśmiechem.
– Nie przeszkadza mi to.
Jej kompan klasnął i zatarł ręce.
– No to co? Bierzemy się do roboty?
– My też pomożemy! – zawołała entuzjastycznie Weronika, wyskakując spomiędzy pudeł.
Dzięki pomocy Stachurskiej i jej ukochanego praca poszła znacznie sprawniej – na dodatek okazało się, że będzie trzeba wrócić tylko po trzy pudła, i to z niezbyt potrzebnymi rzeczami. W międzyczasie nie ominęły jednak Zosi znaczące spojrzenia i niedwuznacznie miny, które Werka stroiła do niej za plecami Grzegorza. Miało to oznaczać, że uważa go za całkiem niebrzydkiego, a między dwójką przyszłych współlokatorów dostrzega uczucie. Żmuda zbywała ją tylko wywracaniem oczami i kręceniem głową z uśmiechem. Przy okazji Weronika i Krystian poznali czekającą z niecierpliwością na powrót swoich towarzyszy Alaskę, którą przyniesione pudła (pomieszczone nie tylko w bagażniku, ale i na tylnych siedzeniach) od razu zainteresowały. Grzegorz sam pojechał z pierwszą partią pudeł, a swoją czworonożną kompankę pozostawił pod opieką Stachurskiej, Zosi i Krystiana.
Po łącznie trzech godzinach samochód był powtórnie zapakowany, ale tym razem odjazd trwał dłużej, bo Werka nie potrafiła się pożegnać ze swoją przyjaciółką.
– Nie bądź niemądra, przecież nie wyjeżdżam do Afryki, tylko na drugi koniec miasta – zaśmiała się Zośka po kolejnych pełnych rozpaczy słowach byłej już współlokatorki.
– Ale nie będzie cię tu na co dzień! – ciągnęła Weronika, praktycznie nie puszczając szyi Żmudy.
– Za to będzie Krystian – odparła mądrze Zosia.
Alaska zaczęła piszczeć, chodząc w tę i z powrotem pod drzwiami.
– Naprawdę musimy już lecieć. – Żmuda uśmiechnęła się po raz ostatni do przyjaciółki, po czym nacisnęła klamkę. – Dziękujemy za pomoc i do zobaczenia.
– Zadzwonię wkrótce! – zawołała jeszcze Werka, póki była widoczna przez szparę w drzwiach.
Zosia i Grzegorz schodzili do samochodu w zupełnym milczeniu. Słychać było tylko dyszenie Alaski, której spieszyło się do wyjścia na zewnątrz.
W aucie było chłodno, jakby nagrzane poprzednim przejazdem powietrze zdążyło się prędko ulotnić, na dodatek ciemność budowała specyficzny klimat. Alaska usadowiła się ponownie z tyłu, obok jednego pudła, i z wywieszonym jęzorem czekała na rozwój sytuacji. Tymczasem Grzegorz, korzystając wyłącznie z marnego, pomarańczowego światła, jakie rzucały osiedlowe latarnie, nie bez pomyłki włożył i przekręcił raz kluczyk w stacyjce. Skoro tylko to uczynił, z wylotów powietrza w desce rozdzielczej zaczęło napływać powietrze, wciąż chłodne, więc Zośka mimowolnie się wzdrygnęła. Grzegorz przekręcił zatem kluczyk drugi raz i natychmiast rozległ się przyjemnie cichy pomruk silnika.
Żmuda siedziała skulona, obejmując się ramionami najciaśniej, jak mogła, czekając, aż klimatyzacja wreszcie zacznie wtłaczać ciepłe powietrze. Milczenie trwało nadal w ciemnościach samochodu; bijące od licznika światło rzucało zielony poblask na zadumaną, choć w dziwny sposób zadowoloną twarz kierowcy. Ale nawet wyłączone radio nie było w stanie wytworzyć atmosfery niezręczności – to milczenie wydawało się naturalne jak oddychanie. Dlatego Zosia odbywała tę podróż w zupełnym odprężeniu, próbując rozpoznać ciemne, rozmazujące się kształty za szybą: przechodniów w zimowych odzieniach, światła barów i restauracji, latarnie uliczne. Myślała jeszcze trochę o pożegnaniu z Weroniką i o tym, co los przyniesie jej przyjaciółce. Miała nadzieję, że nie kolejne rozczarowanie. Mimo wszystko Stachurska zasługiwała na swój „happy end”, chociażby w podzięce za bycie nieuleczalną romantyczką. Dla siebie Żmuda nie przewidywała niczego w tym stylu, a szczęśliwe zakończenie upatrywała w wykonywaniu swojego zawodu i życiu u boku zwierząt aż do śmierci. Znając swój charakter, nie liczyła nawet na to, że spędzi je z kimkolwiek ze swojego gatunku. To wydawało jej się bardzo odległe  i zupełnie do niej niepodobne.
– Tak sobie pomyślałem – odezwał się głos Grzegorza, przerywając niepisany pakt o milczeniu – że skoro mamy razem zamieszkać, to może by warto przejść na „ty”.
Zosia potrząsnęła głową, po czym spojrzała na swojego towarzysza.
– Mądra propozycja. – Po chwili milczenia dodała: – Myślę, że nawet gdybym jakimś cudem zrezygnowała z tej oferty, to i tak warto byłoby to zrobić.
Jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu, uwidaczniając zmarszczki wokół oczu. Było coś ciepłego w tym geście.
Akurat zatrzymali się na czerwonym świetle, więc mógł wyciągnąć do niej dłoń.
– Gregor. Znaczy się Grzesiek jestem.
Żmuda uścisnęła tę dłoń, również przywołując na twarz uśmiech.
– Sophia. Znaczy się Zośka.
Zaśmiał się.
– Mam nadzieję, że dobrze będzie nam się razem mieszkać – dodał.
Zosia wiedziała, że są już blisko celu, bo rozpoznała bloki i teren otaczający osiedle: zielony, z jednej strony ograniczony przez las.
– Ja również – odparła, mentalnie przygotowując się do wyjścia.
Żmudzie wolno było wnieść tylko co lżejsze pudło, pozostałe dwa ciężkie wniósł Grzegorz. Alaska nie potrafiła się uspokoić, plątała się pod nogami i biegała jak oszalała ze szczęścia. Przed samymi drzwiami Grzesiek chciał odłożyć trzymane w rękach rzeczy, ale wówczas Zosia zareagowała.
– Powiedz mi, gdzie masz klucze, to otworzę.
Przytaknął.
– Prawa kieszeń spodni.
Zosia nieco niepewnie, ale bardzo ostrożnie wsunęła dłoń w odpowiednie miejsce i wyjęła dwa zestawy kluczy. Spojrzała na Grzesia pytająco.
– Jeden jest twój – odparł z uśmiechem, który ona odwzajemniła.
Prędko odemknęła drzwi. Była przekonana, że jej nowy współlokator z ulgą odrzuci pudła na podłogę, ratując swój kręgosłup, ale Grzegorz wszedł bez cienia wysiłku do środka i odstawił rzeczy, dołączając je do pozostałych, przywiezionych wcześniej bez grymasu. Zamiast niego wyprostował się, uśmiechnął i powiedział, przechodząc do kuchni:
– Witamy na pokładzie!
Alaska podążyła za nim i nie odstępowała go na krok, skoro tylko otworzył lodówkę.
Zosia bez zwłoki przesunęła część pudeł do swojego nowego pokoju z zamiarem jak najszybszego ich rozpakowania. W pomieszczeniu czuła zapach świeżości: wysprzątanych mebli, wypranej pościeli, łagodnie wywietrzonego pokoju. Zdążyła jednak porozwieszać tylko część rzeczy, bo za którymś wyjściem po kolejne pudło usłyszała:
– To co, herbata z miodem na nowe otwarcie?
Nie mogła odmówić tym dwóm włochatym uśmiechom.

Siedzieli przy stole obok okna balkonowego, a Alaska spoczywała u ich stóp, bez większego zainteresowania spoglądając na to, co od czasu do czasu pojawiało się w wyciszonym telewizorze. Po kilkunastu minutach oboje zauważyli, że jej oddech zwolnił, a ona sama śpi. Oni zaś początkowo dopinali na ostatni guzik sprawy formalne, a potem pogrążyli się – nie pierwszy raz tego dnia – w milczeniu.
I kolejny raz było to milczenie, które w żaden sposób ich nie odstraszało. Spędzili tak jakieś pół godziny, rozkoszując się dobrą herbatą, widokiem za oknem i wzajemną obecnością. Zosia miała tysiąc myśli w głowie przedtem, ale w tamtym momencie wreszcie poczuła, że może się wyciszyć i dojść do jedynej słusznej konkluzji: że podjęła dobrą decyzję. A ich ciche spotkanie przy stole tylko ją w tym utwierdziło. I pomyśleć, że przez moment była bliska, by ulec namowom Weroniki…
Dopiwszy trunek, Zośka wróciła do zapełniania szafy, natomiast Grzesiek przeniósł się na kanapę, by zapewne obejrzeć rozpoczynający się właśnie mecz siatkówki. Jednak rozpakowanie reszty nie przyszło jej tak łatwo; była już zmęczona, w dodatku okazało się, że źle sobie wszystko rozplanowała i musiała zaczynać od początku. W wolnej chwili sprawdziła dojazd do kliniki. Nie był najgorszy, ale trochę pluła sobie w brodę, że nie zabrała z Katowic samochodu, jak proponowali jej rodzice. Powinna była to zrobić już dawno temu. Nie do końca wiedziała, co nią kierowało, kiedy im odmawiała. Samochód to ułatwienie w niemal każdej sytuacji. Ale nie dla biednych drzew, pomyślała z westchnieniem i wróciła do pracy.
Godzinę później usłyszała pukanie do drzwi i pozwoliła je otworzyć. W szparę wsunęła się głowa Grzesia.
– Głodna?
Dopiero wtedy Zośka poczuła, jak dawno temu jadła ostatni posiłek, więc ochoczo przytaknęła głową. Wyszła za współlokatorem do głównej części mieszkania i z zaskoczeniem zauważyła, że przy wysepce kuchennej stoi góra kanapek, a obok niej patelnia z jajecznicą. W powietrzu unosił się apetyczny zapach.
Zosia uniosła brwi.
– Myślałam, że oglądasz mecz.
Grzegorz machnął ręką.
– E tam, mecz – odparł. – Pewnie jeszcze nie raz go obejrzę – mruknął bardziej do siebie.
Usiedli obok siebie przy wysepce. Żmuda była głodna jak wilk i z miłą chęcią pochłonęłaby to wszystko, nie przejmując się zasadami savoir-vivre’u, ale powściągnęła swoje zwierzęce instynkty. W przeciwieństwie do Alaski, która nie spuszczała z oka ich talerzy po przeciwnej stronie wyspy. Jajecznica była aksamitna i dobrze przyprawiona, z kawałkami szynki i pomidora. Rozpływała się w ustach – i to niemal dosłownie. Zośka zjadła ją prawie w całości sama, co wywołało serdeczny śmiech u Grzegorza.
– Co? – spytała lekko zdezorientowana, przełknąwszy wielki kęs jajecznicy. Spojrzała na patelnię, na której została zaledwie odrobina jajek. – Przepraszam, z głodu zapomniałam, że nie jem sama. Mogę dorobić, jeśli…
– Nie trzeba – przerwał jej ze śmiechem współlokator. – Naprawdę. Lepiej dla mnie, jeśli zjem same kanapki. Zjedz resztę, jak masz ochotę.
– Jesteś pewien? – zapytała z niepewnym uśmiechem.
Grzegorz się wyszczerzył.
– Wcinaj.

Reszta kolacji, podobnie jak cały wieczór, minęła w milczeniu. W tle trajkotał przyciszony telewizor, a Alaska w końcu poddała się w próbach przyciągnięcia do siebie wzrokiem jedzenia. Grzegorz i Zosia popijali późną herbatę, od czasu do czasu spoglądając w migający ekran, ale nie po to, że zatuszować niezręczność. Ten gest wynikał raczej z zadumy. Wsłuchiwanie w ciche głosy lektorów potęgowało uczucie wieczornego spokoju, zbliżającej się, milczącej nocy. Każde z nich pogrążone było w osobnej zadumie, późnych, zmęczonych myślach, nierzadko podszytych filozoficznością.
Wypiwszy resztę trunku, Zośka wstała i oznajmiła, że zajmuje łazienkę. W szumie wody prysznica próbowała poukładać sobie wszystko, co wydarzyło się tego dnia. Trudno było jej uwierzyć, że naprawdę zrobiła kolejny wielki życiowy krok. Zostawiła Weronikę i zamieszkała… właściwie z prawie obcym człowiekiem. Niemal złamała jedną ze swoich żelaznych zasad – niemal, bo przecież kojarzyła Grzegorza. Wpadał z Alaską do kliniki czasami. Uważała, że to ją jakoś usprawiedliwiało. W tym wszystkim zapomniała powiedzieć o przeprowadzce rodzicom. Była ciekawa ich reakcji. Jakiś czas już z nimi nie rozmawiała i miała nadzieję, że cokolwiek ich dręczyło, już zniknęło, a jutro w słuchawce znów usłyszy radosny głos mamy.
Obserwując bez ruchu pojedyncze niesforne, odskakujące na boki krople pomyślała po raz kolejny o Weronice. Martwiła się o nią, choć z boku mogło to wyglądać zupełnie inaczej. Stachurska była dorosłą i, wbrew pozorom, bardzo mądrą kobietą, ale w życiu uczuciowym przypominała ślepe dziecko we mgle. Mimo wielu porażek często popełniała w kółko te same błędy i nie przestawała szukać nowych. Być może świadczyło to dobrze o jej uporze i niezłomności, ale ile kosztowało ją łez? Chociaż nie darzyła Krystiana szczególną sympatią, Zosia bardzo chciała, żeby to on właśnie okazał się tym jedynym – tym, który w żaden sposób nie zawiedzie jej przyjaciółki. Ani samej Żmudy.
Spojrzała na brodzik, po którym wymieszana z szumowinami woda wolno wiła się między jej stopami, finalnie znajdując swoją drogę do kratki ściekowej.
Zosi wystarczało tylko tyle do zadowolenia. Daleko jej było do romantycznej, rozmarzonej Weroniki, do której miłość lgnęła jak pszczoła do miodu, dlatego nawet nie myślała nad tym, czy kiedykolwiek przyjdzie jej rozwiązywać takie problemy jak Stachurskiej. Wolała się koncentrować na tym, co znała, umiała i nad czym mogła sprawować jako-taką kontrolę – nie interesowało jej stąpanie po grząskim gruncie. Żmudowie pewnie zastanawiali się, co dzieje się w życiu uczuciowym ich córki, ale ona jakoś nie miała odwagi poruszać tego tematu. Choć nie lubiła niewyjaśnionych spraw, tę jedną wolała uparcie ignorować, dopóki nikt inny nie zamierzał jej poruszać.
Po wyjściu z łazienki Zosia poinformowała Grzegorza, że już się kładzie, więc ten życzył jej dobrej nocy. Nie wiedział jednak, że było to kłamstwo; Żmuda wiedziała, że prędko nie zmruży oka w nowym miejscu, więc spędziła tę noc w towarzystwie krzyżówek, przy akompaniamencie ponurego, jesiennego deszczu.

* * *

Po otwarciu oczu Zośka zobaczyła nie swój sufit. Nie było na nim śladów zabitych komarów, tylko pamiątka po starym zacieku, prawdopodobnie od sąsiada z góry. Za oknem było wciąż ciemno, a źródło światła w pokoju stanowiła lampka nocna, która paliła się całą noc po tym, jak Zośka przypadkowo przy niej zasnęła. Z zewnątrz nie dochodziły żadne dźwięki; osiedle, na którym mieszkali, stało z dala od zgiełku, w zupełnym zaciszu, w towarzystwie lasu. Przez to Zosi zdawało się, że jest w stanie usłyszeć nawet bicie swojego serca, które teraz nieco przyspieszyło na myśl o poranku w nowym miejscu.
Zerknęła na zegarek. Była szósta. Przekonana, że jej współlokator jeszcze śpi, Żmuda wyszła z pokoju z zamiarem wykonania porannej toalety i śniadania, i ze zdziwieniem odkryła, że zza drzwi łazienki dochodzi szum wody spod prysznica i ciche gwizdanie. Wówczas pierwszy raz do jej głowy wpadła krótka myśl: gdzie pracuje Grzegorz?
Nie roztrząsała jednak tej kwestii, bo burczący brzuch był silniejszy niż ciekawość. Zajrzała do lodówki, która była dość biednie zaopatrzona – Zośka wywnioskowała, że Grzegorz był typem człowieka lubiącym robić zakupy na bieżąco. Zupełne przeciwieństwo Weroniki. Ona albo robiła tygodniowe zapasy, albo zapominała zupełnie, że czasem trzeba jeść, i nie uznawała w tej materii żadnych kompromisów. W lodówce Grzegorza znajdowały się: resztka wędliny, kawałek sera żółtego, keczup i jogurt. Na szczęście masło stało przezornie wyjęte obok chlebaka. Wciąż było trochę twarde, ale nie na tyle, żeby nic z niego nie wykrzesać.
Chwilę później, gdy Zośka kończyła robić sobie śniadanie do pracy, przegryzając tę czynność kanapką „na przed wyjściem”, Alaska wyściubiła nos zza drzwi sypialni Grzegorza i na widok swojej nowej współlokatorki zaczęła machać ogonem i natychmiast do niej przybiegła. Zosia dała jej kilka dowodów uwielbienia, po czym jej czworonożna kompanka przysiadła i z wielką nadzieją w oczach wpatrywała się na stos kanapek z wędliną i serem.
– Ty masz swoją wałówę w misce – powiedziała do niej Żmuda, skończywszy pakować swoje śniadanie w folię aluminiową i kończąc domowy posiłek.
Alaska przebrała nerwowo łapami i zaskomlała, z przekrzywioną głową obserwując bacznie zapakowane kanapki.
– Nawet o tym nie myśl – zastrzegła Zosia, patrząc na Alaskę zupełnie tak, jakby była jej człowieczą przyjaciółką.
– O, dzień dobry, sądziłem, że śpisz... znaczy śpicie.
Grzegorz, który stanął w drzwiach łazienki w samych bokserkach, susząc włosy ręcznikiem, wyglądał na autentycznie zaskoczonego. Zośka wspaniałomyślnie udała, że ten rodzaj niezamierzonego negliżu nie robi na niej wrażenia. W zasadzie nie musiała się szczególnie trudzić, bo nie poczuła się skrępowana. Przeszła nad tym do porządku dziennego w ciągu dwóch sekund.
Alaska nawet nie zawróciła sobie głowy obecnością właściciela, bo zajęta była świdrowaniem wzrokiem sterty kanapek.
– No cóż, zaczynam dość wcześnie – odparła Zośka, wkładając ostatni kawałek śniadania do ust. – Można?
– Tak, tak, wolne.
Grzegorz usunął się z drogi do łazienki, w której zniknęła Żmuda.
Czas uciekał nieubłaganie, więc Zośka spieszyła się, jak mogła z poranną toaletą. Dziękowała w duchu sobie za to, że robiła tak skąpy makijaż – inaczej naraziłaby się na niechybny gniew szefa. Gdy wyszła, Grzegorz ponownie zajął łazienkę, a wtedy Zośka spojrzała znów do lodówki, krótko namyślając się przy jej otwartych drzwiach. Chwilę później pobiegła po kartkę papieru i długopis. Napisała kilka słów, po czym spojrzała na zegarek, wyjęła z lodówki jogurt i postawiła go na blacie, i wybiegła z mieszkania, po drodze zrywając kurtkę z wieszaka.
Grzegorz, który zobaczył tylko zamykające się za nią drzwi, ze zdumieniem spojrzał na kubek jogurtu i zostawioną przy nim adnotację:

Zjedz, bo jutro mija termin ważności.
PS. Po pracy kupię coś na obiad, jeszcze nie wiem, co to będzie, ale możesz w razie czego zamówić pizzę.

Mimo że chmury zapowiadały ewidentny deszcz, Grzegorz poczuł, że do jego mieszkała wpadł promień słońca.

* * *

Zośka wykorzystywała krótkie momenty, kiedy jej ręce nie były aż tak zajęte, by móc spojrzeć za okno z wielką nadzieją, że wreszcie trochę się ociepli, a „złota polska jesień” wyjdzie ze sfery mitycznej. Niestety, każdy odwrót głowy w kierunku okna generował nowe rozczarowanie – w jej gabinecie wciąż rozlegało się ciche bębnienie deszczu w szybę. W dodatku blade, surowe jarzeniówki dopełniały grozy, dając wrażenie, że na zewnątrz jest ciemniej niż w rzeczywistości.
Ta pogoda sprawiała, że Żmuda czuła się jak klatce; być może jej charakter tego nie zdradzał, ale bardzo lubiła się cieszyć i nie mogła tego robić, gdy aura przypominała bez przerwy o szarej stronie życia. Dlatego Zosia najłatwiej rozkwitała wiosną, gdy chłodne poranki zwiastowały wyłącznie ciepłe popołudnie, a nie całodobową ulewę bądź zimną wilgoć. Uważała, że w każdej porze roku jest coś, za co można ją kochać, ale w tym krótkim czasie od listopada do grudnia trudniej było jej w to wierzyć. Tym razem było jednak nieco inaczej. Na myśl o powrocie do mieszkania czuła dwie rzeczy naraz: ciepło i napięcie. Ale nie takie, które powoduje strach; to miało w sobie coś z ekscytacji przed dobrym nieznanym. Był to efekt wciąż nowej sytuacji życiowej i wszystkich emocji, które się z nią wiązały. Było ich tyle, że Zośka w tym zamieszaniu zapomniała poinformować o wszystkim rodziców.
Kiedy zadzwoniła do nich na jednej z nielicznych przerw, ze smutkiem stwierdziła, że w ich głosach nadal było czuć smutną, a może nawet nieco niespokojną nutę. Chociaż wierzyła im, że cieszy ich jej sukces, to mimo wszystko odrzucała ją obcość, która od nich biła. Jakby nagle przestała ich rozpoznawać.
To jak on się nazywa?
– Grzegorz – odparła mamie, rozpuszczając łyżeczkę cukru w swojej herbacie.
A nazwisko?
– Nie pamiętam. – Wiedziała tylko, że było jakieś mniej typowe.
W tym samym momencie rozległo się pukanie do drzwi.
– Mamo, muszę kończyć. Pogadamy później. Pa.
Po wyjściu pacjenta Zośka odebrała telefon od Weroniki, która najwyraźniej postawiła sobie za cel wypytać ją o każdy szczegół poprzedniego wieczoru, jakby Żmuda była na randce z celebrytą, a nie zmieniała mieszkanie. Na szczęście wówczas wszedł kolejny pacjent, więc Zosia miała pretekst, żeby szybko zakończyć rozmowę.
Z tego zamieszania, które zaaferowało ją na dobre później, pierwszą jej myślą było: usiąść wreszcie na kanapie. Pognała więc na przystanek, a w autobusie wkładała wiele wysiłku w to, żeby nie zasnąć. Prędko nadchodząca jesienna ciemność nie ułatwiała jej tego zadania.
Swój błąd zrozumiała, gdy tylko zaryglowała drzwi od środka, a Grzegorz spojrzał na jej ręce, po czym zaczął się śmiać.
– Chyba dobrze zrobiłem, że zamówiłem tę pizzę.
Zośka złapała się za czoło i oparła o ścianę, na której wisiały haki na ubrania, nie zdjąwszy nawet swojej kurtki. Zakupy! W całym tym chaosie zupełnie zapomniała o tym, że musi jeść, a żeby to było możliwe, potrzebne jest jedzenie.
– Przepraszam, kompletnie wypadło mi z głowy. Jeśli chcesz, mogę jeszcze zejść do sklepu i…
Grzegorz machnął ręką.
– Nie trzeba. Pizza miała być na kolację, ale jeśli racjonalnie rozłożymy kalorie, będziemy zdrowsi i szczuplejsi.
Zosia pokiwała palcem na znak aprobaty, zaczynając zdejmować kurtkę.
– Mądrze prawisz, współlokatorze.
– Pizza powinna być za dwadzieścia minut.
Zosia zaczynała powoli przekładać swoje plany makaronowe na następny dzień. W międzyczasie Alaska się obudziła i natychmiast przyszła do niej, by okazać jej swoją miłość. Chwilę później Zośka siedziała już w salonie w domowych dresach, zmęczona, ale szczęśliwa, z kubkiem pysznej herbaty w dłoniach. W tle znów szumiał telewizor, który teraz pokazywał tylko długi blok reklamowy, a Grzegorz krzątał się po kuchni, sprzątając resztki po posiłku, który przyrządzał sobie po przyjściu z pracy. Właśnie wyrzucił ostatnie okruszki i miał o coś zapytać swoją współlokatorkę, kiedy rozległ się dźwięk domofonu.
Dopiero kiedy w jej żołądku wylądowały pierwsze kawałki pizzy, Zosia zdołała się odezwać:
– Jak ci minął dzień?
– Znośnie. Momentami bywało ciężko, ale znośnie. – Przełknąwszy ostatni kęs pierwszego kawałka, dodał: – A tobie?
– Podobnie – odparła, rozkoszując się roztopionym, ciągnącym się serem. – Poinformowałam wreszcie rodziców o przeprowadzce. No i cudem umknęłam przed telefoniczną inwazją ze strony Werki.
– Inwazją?
– No wiesz, koniecznie chciała wiedzieć, co się wczoraj wydarzyło. – Zośka wywróciła oczami, nie przestając jeść. – Ona tak już ma. Nie przejmuj się. To wcale nie znaczy, że wie o mnie coś, o czym ty miałbyś się dopiero dowiedzieć.
Grzegorz uśmiechnął się na ten żart, wypowiedziany zresztą z rozbrajającą powagą. Zośka z lekkim przerażeniem pomyślała sobie, że pizza nieco rozwiązała jej język.
Rozmawiali jeszcze przez pół godziny, po czym Zośka schowała się do swojego pokoju na długie godziny. Wyszła koło dwudziestej pierwszej, oznajmiając, że zajmuje łazienkę. Po prysznicu powiedziała, że idzie spać. Tak naprawdę wsłuchiwała się w odgłosy nowego domu, chłonąc je i uwielbiając. Modliła się tylko, żeby Grzegorz nie wszedł do jej pokoju, bo wtedy zobaczyłby, że go znóq okłamała.
Odetchnęła z ulgą, kiedy usłyszała ostatnie zamknięcie drzwi jego sypialni na kilka godzin. Wówczas mogła ze spokojem wrócić do swoich notatek.






Wiem, po takiej przerwie spodziewaliście sie czegoś lepszego. Ale mam złą wiadomość: to wszystko, co mam.

A może jednak się Wam podobało?
Jak napiszecie o tym w komentarzach, będę wniebowzięta.

3 komentarze:

  1. Jestem, jestem. Troszkę zapomniałam o tym blogu. Mam nadzieję, że teraz rozdziały będą się pojawiać troszkę częściej bo szkoda by taka historia się zmarnowała.
    Po takiej przerwie tak na prawdę nie spodziewałam się rozdziału, a tutaj o. Niespodzianka bardzo fajna. I to wcale nie jest zły rozdział.
    Życzę Ci weny, cierpliwości do pisania bo ja się tu z chęcią będę pojawiać i wyczekiwać nowych rozdziałów.

    PS Pomyśl nad przerzuceniem bloga na wattpada, mam wrażenie że blogi już są małym zainteresowaniem wśród czytelników na tle wattpada. To luźna sugestia. Dla nas, czytelników tym lepiej że łatwo można znaleźć dane opowoadanie i przychodzą powiadomienia o nowych rozdziałach.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Długo kazałaś nam czekać. Rozdział mocno na przetarcie, ale mam nadzieję, że kolejny pojawi się szybciej i będzie
    W nim więcej akcji, bo tutaj czekałam na więcej.
    Niestety powoli zaczyna mnie irytować główna bohaterka, bo odnoszę wrażenie, że jest po prostu nijaka. Niby robi to co lubi i chwała jej za to, ale brakuje mi w niej jakiejś pasji. W sumie nie wiem jak to nazwać, ale nie jest jakoś szczególnie wyrazista. Mam jednak nadzieję, że to odczucie szybko minie, a mi będzie głupio za tak szybką ocenę. Oby Grzesiu ją rozkręcił.
    Zgadzam się z komentarzem powyżej. Może warto publikować również na wattpadzie. Nie wiem jak dokładnie wygląda to u ciebie, ale Blogspot dogorywa i widać to najlepiej po liczbie wyświetleń.
    W każdym razie nie poddawaj się i twórz dalej, bo mimo nieco nijakiej Zośki polubiłam ten duecik, który połączyła Alaska. Życzę dużo wytrwałości, przepraszam za błędy, ale komentarz piszę w telefonie, i trzymam kciuki za dalsze pisanie.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem Ci, że lepiej nie mogłam wykorzystać czasu do dzisiejszego meczu. Ale przyjemności skończyły się za szybko.
    Zośka i Gregor. Dwa wariaty i pies w jednym mieszkaniu, już sobie wyobrażam, co tam się będzie dziać. Ale jedno jest pewne, oni naprawdę nie mogli trafić lepiej, niż na siebie.
    Nie wiem, co tam chowasz dla nas w zanadrzu, ale na pewno zostanę, żeby się przekonać.
    Cieplutko pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń