poniedziałek, 27 marca 2017

1. Deszcz w oczy

[ ]

Zza szczelnej ściany deszczu ledwie dało się rozpoznać miasto: rozmyte światła, spieszących przechodniów, słabo odcinające się na tle wieczornego nieba budynki z szarego betonu. A jednak Lubin żył – mimo późnej pory i niesprzyjającej pogody. Przyjemnie było go obserwować z perspektywy przytulnego wnętrza, z przyciężkimi od zmęczenia, gotowymi do snu powiekami. Wtedy bębnienie kropel w szybę działało kojąco, jak obecność przyjaznych domowników, jak ich troska, by ktoś nie zasnął na kanapie bez koca.
Gdy na zewnątrz zapadały ciemności, blade jarzeniówki kliniki nadawały metalowym blatom zimny blask. Ciemne kąty wydawały się jeszcze ciemniejsze, a podłoga bielsza niż zwykle, przywodziła na myśl szpitale. Ciche brzęczenie dało się słyszeć tylko w gabinetach, do których zwykle dochodził przytłumiony rumor z korytarza: rozmowy recepcjonistki i sprzątaczek, przemykających pospiesznie laborantów, szum ekspresu z dyżurki. Od czasu do czasu dobiegał tu metaliczny stukot klatek.
Patrzyła na swoje ukryte częściowo w cieniu odbicie w szybie. Jarzeniówki sprawiły, że jej cienie pod oczami wydały się głębsze, niemal tak głębokie, że gdyby nie wyraźny kolor białek, można by je uznać za puste oczodoły. Odbijała się tylko część ust, część nosa. Ciemnozielony uniform łączył się w plątaninę założonych na piersi rąk i znikał w dole ocienionej części szyby. Obraz ten mąciły bębniące krople deszczu, wypełniając niewyraźną postać milionem błyszczących strug.
Zerknęła na tykający obok jednej z wiszących szafek zegar. Wskazywał zbliżającą się godzinę dwudziestą trzecią.
Westchnęła ciężko, odwracając się od okna. W świetle jarzeniówki błysnęła metalowa plakietka przypięta do butelkowozielonego uniformu tuż nad prawą piersią. Dziewczyna zgarnęła ze stołu dziennik z podkładką i wyszła z wyciszonego gabinetu. Przemknęła przez hol bezszelestnie, niezauważona przez Gosię, recepcjonistkę, teraz pochyloną nad rozsypanymi dokumentami. Weszła do pomieszczenia ze sporą ilością klatek, w których leżały bardzo osowiałe zwierzęta. Sprawdziła zalecone miejsca, poziom wody i pokarmu w dozownikach, po czym wyszła, mijając w drzwiach jedną z wolontariuszek.
Gdy wróciła do holu, Gosia już się do niej uśmiechała zza kontuaru, porządkując sterty papierów. Weterynarz stwierdziła, że taki zastój, jaki aktualnie przeżywała klinika, był dobrą okazją do zrobienia sobie herbaty. Skręciła więc do dyżurki, w której wyjęła kubek z szafki i zaczęła przyrządzać napar.
Kiedy czajnik powoli grzał wodę, oparła się o blat, przez drzwi obserwując to, co działo się na korytarzu: przechodzące stażystki i wolontariuszki, niespiesznie pracujące sprzątaczki i zaabsorbowaną, pogodną jak zawsze Gosię. Nikt nie gnał, każdy funkcjonował w swoim ulubionym tempie. Taką klinikę kochała najbardziej – cichą, osamotnioną wyspę w środku żyjącego miasta. Ale tej nocy nie potrafiła do końca się z tego cieszyć; nie przy czternastej godzinie pracy.
Przełącznik czajnika pstryknął, a ona odwróciła się, by zalać torebkę earl greya, własnego napoju bogów. Kiedy tylko dotarł do niej jego zapach, poczuła, jak bardzo chciałaby być teraz w mieszkaniu, skulona pod kocem, przysypiając przed telewizorem z tym samym kubkiem herbaty na stoliku tuż obok. Prędko pożałowała zgody na zastąpienie koleżanki. Nie zdążyła się nacieszyć powrotem do ciepłego mieszkania, bo od razu zadzwonił jej telefon z ledwie mówiącą Kaśką po drugiej stronie. Zacisnęła więc zęby, owinęła z powrotem szalik wokół swojej szyi i wróciła do kliniki.
Teraz przetarła oczy i zabrała kubek z dyżurki, wychodząc na hol. Za przeszklonymi drzwiami widać było, jak deszcz przybiera na sile. Ona przyglądała się walczącym z ponurą pogodą przychodniom, nieświadomie zawieszając wzrok na nieokreślonym punkcie.
– Jak się trzymasz? – usłyszała lekko rozbawione pytanie Gośki.
– Ledwie – odmruknęła, wytrącając się w ten sposób z transu.
Wzięła łyk herbaty. Aromatyczny earl grey przyjemnym ciepłem zaczął się rozpływać po jej organizmie.
– Pocieszę cię – powiedziała Gosia, zasiadając wreszcie za kontuarem – że potem czekają cię dwa dni wolnego.
– Tylko ta myśl utrzymuje mnie przy życiu – odparła lekarka.
Zapadła chwilowa cisza. Ostatnie wolontariuszki pożegnały się z nimi, wychodząc na deszcz, ale przynajmniej w stronę domów.
– Mam nadzieję, że chociaż szturm nas ominie – odezwała się Gosia, rozsiadając się wygodniej w fotelu. – Chociaż zaczyna się pora przeziębień, więc... kto wie.
– Nawet nie kracz. – Weterynarz spojrzała na nią wielkimi oczami. – Wolę wrócić do siebie i być z dala od ciebie i tych twoich pesymistycznych wizji. – Zaczęła zmierzać pewnym krokiem w stronę gabinetu, odprowadzana wzrokiem przez rozbawioną recepcjonistkę.
W gabinecie została sama z herbatą i... stosem kolorowych, starannie wykonanych notatek, z którymi w mieszkaniu tej nocy pewnie dzieliłaby łóżko. Dopiero Weronika wyjęłaby jej papiery z rąk i przykryła ją szczelniej kołdrą, nie mogąc znieść widoku ziębnącego ciała w październikową noc. Z tęsknotą pomyślała o współlokatorce, która miała to szczęście przebywać teraz w mieszkaniu, z pewnością malując paznokcie i oglądając Przyjaciół. W pamięci zamajaczyła jej obietnica wypadu do zakładu Weroniki przy najbliższej okazji.
Młoda lekarka spojrzała na notatki, do których przypięty był długopis. Wyjęła go i zaczęła kreślić nieokreślone, bezmyślne kształty na marginesach: proste okręgi i domki. Zastanowiło ją, czy Weronika w swoim roztrzepaniu nie zapomniała kupić pieczywa i kurczaka. Zostawiła współlokatorce kartkę na lodówce, ale ona i takie podpowiedzi potrafiła przeoczyć. Weterynarz zaczęła odruchowo gładzić zwisającą część końskiego ogona, w które upięła swoje jasne włosy. Zerkała na notatki, ale nie umiała skupić wzroku. To nie był jej pierwszy dyżur, ale pierwszy tak długi. A do szóstej, o której szef przejmował samodzielnie zmianę na trzy godziny, było jeszcze bardzo daleko.
Czuła wielopoziomowe zmęczenie; miała dość tego wyjątkowo długiego dnia, ale i specjalizacja wydała jej się nagle marnotrawstwem czasu i energii. Po pięciu latach naprawdę intensywnej nauki kolejne dwa początkowo brzmiały jak bajka, ale po roku przyszło przeładowanie. Mózg coraz częściej odmawiał jej wpajania i zapamiętywania informacji, zwykłe egzaminy wydawały się coraz trudniejsze. Zastanawiała się, czy to naturalny, choć krzywdzący proces starzenia czy to z nią było coś nie tak. Za każdym jednak razem, gdy chciała się ugiąć i zrezygnować z dalekosiężnych planów, których spełnienia była teraz bliższa niż kiedykolwiek, myślała o tych „prawdziwych” lekarzach. Im studiowanie zabiera dziesięć lat życia, i to niemal dosłownie – najpierw pozbawiając ich snu, a potem pożycia rodzinnego.
Ale czego się nie robi dla marzeń, prawda?
Ziewnęła, nie przestając rysować na prawym marginesie. Myśląc o oddalonych o dziesiątki kilometrów rodzicach, dzięki którym spełniała marzenie, towarzyszące jej odkąd skończyła osiem lat, zaczęła niespiesznym ruchem kreślić łuk dolnej powieki. Odnosiła przykre wrażenie, że ich drogi ostatnio rozeszły się jeszcze bardziej niż w dniu, w którym opuściła rodzinny dom. Nie dzwonili. Ale i ona milczała. Czy winne było temu zapracowanie czy coś innego? Niewidzialny czynnik, który przyjdzie jej odkryć, kiedy będzie za późno?
Połączyła łuk służący za górną powiekę z dolnym. W środku narysowała okrąg, a w jego środku jeszcze jeden, mniejszy, który wypełniła niebieskim długopisem.
Nie chciała tracić kontaktu z rodzicami, ale jednocześnie własne życie pochłaniało ją na tyle, że nie potrafiła się od niego oderwać, wrócić do krainy dzieciństwa. Jakby wcale tego nie chciała.
Dorysowała długie rzęsy. Oko wyszło zaskakująco duże.
Telefon. Przecież to prawie nic. Poza tym tydzień to nie aż tak dużo. Tylko czasem ciągnie się jak miesiąc, gdy chodzi o rozłąkę z bliskimi. Tyle mogła wygospodarować. Już sam głos mamy potrafił zatrzymywać czas. Może dzięki niemu zresetuje się i nauka do egzaminów pójdzie sprawniej?
Ten sam długopis, który z taką starannością kreślił oko na prawym marginesie, upadł z brzękiem na metalowy stół, po czym stoczył się na podłogę, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się nagle i głośno. Ona poderwała się natychmiast z miejsca, odkładając na bok notatki.
Jak burza wparowała do gabinetu zagadkowa postać – wysoka, czarna, gładka i błyszcząca od wody. Krople skapywały z przeciwdeszczowego płaszcza na białą posadzkę, tworząc coraz większą kałużę. Pod materiałem coś się ruszało i wydawało żałosne dźwięki. Gość zdjął kaptur, a spomiędzy pół osłonki wychynął biały pyszczek.
– Proszę o pomoc.
Weterynarz skupiła wzrok na psim pysku, który na powrót schował się pod płaszczem. Właściciel jednak wysunął zwierzę spod niego, ukazując łeb osowiałego huskyʼego.
– Od wczoraj je mało albo wcale, nie mogę jej zaciągnąć na spacer. Dziś zaczęła wymiotować, do tego ma biegunkę.
– Tutaj. – Dziewczyna poklepała metalowy stół, na którym jeszcze przed momentem leżał stos notatek.
Właściciel zaniósł i położył suczkę na blacie. Weterynarz założyła rękawiczki, podchodząc do zwierzęcia. Zaczęła przeczesywać palcami miękką sierść o biało-czarnym umaszczeniu. Zaglądała do uszu, pyska, oglądała łapy. Pies był na tyle osowiały, że niemal nie reagował na żadne z tych działań.
– Krwiomocz?
Właściciel, który zdążył odwiesić przemoczony płaszcz na odpowiednie miejsce, milczał. Lekarka podniosła głowę, by na niego spojrzeć – kręcił głową.
– Temperatura?
– Trochę podwyższona, trzydzieści dziewięć i pół.
Przytaknęła głową, po czym wzięła głęboki oddech. Głaskała suczkę po głowie, a ta przymykała oczy, ukojona tym gestem.
– Wygląda mi to na zwykłą wirusówkę, ale dla pewności pobiorę krew do morfologii, muszę się upewnić, że to nie babeszjoza – powiedziała weterynarz wprost do właściciela. – Dam zastrzyk, żeby się nie odwodniła, a potem zaaplikuję antybiotyk. Nasi laboranci zadzwonią do pana w sprawie wyników. Proszę pamiętać o nawadnianiu psa, a na przyszłość – o corocznym szczepieniu.
Mężczyzna przytaknął, a ona zaczęła się przygotowywać do poboru krwi. Krzątała się przy szafkach, szukając odpowiedniej igły i pojemnika z tłoczkiem, a tymczasem gabinet wypełniała cisza.
Dziewczyna poczuła, że senność i zmęczenie błyskawicznie zniknęły z jej organizmu. Niespodziewana wizyta skutecznie pobudziła krążenie, a tym samym przytomność.
– Suczka jest u nas zarejestrowana? – zapytała, spoglądając na właściciela przez ramię.
– Tak – usłyszała w odpowiedzi. – Byliśmy tu już parę razy.
Przytaknęła głową.
Podeszła do leżącej nieruchomo suczki ze strzykawką w dłoni, szepcząc jej na ucho ciche pocieszenia. Nie przestawała do niej mówić nawet w trakcie pobierania krwi, mimo że husky nie wykazywał oznak niepokoju. Nie zmieniło się to, kiedy pani weterynarz wróciła z pełną strzykawką, mającą uzupełnić elektrolity i zapobiec odwodnieniu psa.
– Spokojnie – mówiła kojącym tonem – nic strasznego ci się nie stanie. – Zajrzała w bystre oczy huskyʼego z uśmiechem. – Piękna z ciebie dziewczyna. – Nie mogła przestać się jej przyglądać. Znowu pogłaskała psinę, która rzeczywiście zaczynała się uspokajać. – Nie ma się czego bać – wyszeptała jej w ucho. – Zaraz będzie po wszystkim.
Precyzyjnym zabiegom kobiety akompaniował bębniący w szybę deszcz i brzęczące jarzeniówki. Suczka była tak zmęczona chorobą, że ledwie się ruszała, więc żadne próby uspokojenia nie były potrzebne. Pani weterynarz krzątała się po gabinecie, wykonując swoje zadanie w absolutnym milczeniu. Kiedy jednak plakietka na jej uniformie błysnęła przelotnie, padło pytanie:
Zośka?
Podniosła głowę znad uda suczki, zaskoczona.
– Miałem kiedyś szynszylę o tym imieniu – wyjaśnił, a po jego twarzy przebiegł cień uśmiechu. Zośka dokończyła czynność. – Była moją jedyną współlokatorką, kiedy mieszkałem w Jastrzębiu.
Zdjęła rękawiczki, zaczynając porządkować bałagan, jaki zrobiła na blacie przy nabijaniu strzykawek i odstawianiu krwi do badania.
– Jest pan ze Śląska? – spytała ze szczerym zainteresowaniem.
– Nie, tylko tam pracowałem. Dość często się przenoszę.
Zosia przytaknęła głową.
– Niespokojny duch?
Zaśmiał się cicho.
– Raczej taka praca.
Zośka kontynuowała sprzątanie miejsca pracy w milczeniu, które przerwał znów gość:
– Ale spotkał ją tragiczny los. Zginęła z rąk mojego bratanka, który uznał, że nauczy ją latać.
Na czole Zosi pojawiła się bruzda. Od tamtej chwili sprzątane przyrządy głośniej odbijały się od tacek, a w samej kobiecie dało się wyczuć pewne napięcie. Ściągnęła wargi w cienką linię, a jej ruchy były dość nerwowe. Próbowała za wszelką cenę dochować profesjonalizmu, ale przychodziło jej to ze sporym trudem. Nie odpowiedziała jednak na to nic; westchnęła tylko głęboko i odwróciła się do suczki. Pogłaskała ją znów po łbie, husky zaczynał przysypiać.
Zepchnąwszy wszystkie swoje złe uczucia na dalszy plan, przysunęła się do właściciela, wspięła na palce i wyszeptała niedaleko jego ucha:
– Trzeba będzie przez trzy dni powtarzać zastrzyk.
Skonsternowany mężczyzna, wysoki i postawny, podrapał się po głowie i spojrzał w dół. Weterynarz ledwie sięgała mu ramienia.
– W porządku, ale... dlaczego pani szepcze?
Zosia spojrzała na niego tak, jakby to było oczywiste.
– Bo ona mogłaby usłyszeć.
Mina, jaką zrobił, była absolutnie bezcenna. Jakby ktoś próbował go przekonać, że wierzy we wróżki. Ewidentnie usiłując użyć jak najmniej obraźliwych słów, uśmiechnął się nerwowo, i odparł:
– Mam wrażenie, że rozmawia pani z nią jak... z człowiekiem.
Zosia chrząknęła, walcząc z kolejną falą gniewu. Założyła ręce na piersi, ale patrzyła właścicielowi suczki odważnie w twarz.
– Psy rozpoznają emocje na ludzkich twarzach, dlatego wiedzą, kiedy ich właściciel jest smutny albo zdenerwowany – wytłumaczyła dość chłodno. – Umieją też rozróżnić intonację głosu, więc potrafią się zorientować, kiedy z radością wychodzi się z nimi na spacer, a kiedy się je karci za niewłaściwe zachowanie.
Poczuła jednak, że przesadziła z oschłością, więc dla zajęcia rąk wróciła do głaskania przyjemnie ciepłego i gładkiego futra psa. Spojrzała na mężczyznę z zamiarem oznajmienia mu, że musi to wszystko wpisać teraz do kartoteki, ale gdy tylko odwróciła wzrok, coś ją zatrzymało.
Dopiero wtedy przyjrzała mu się dokładnie. Był wysoki, choć nie jakiś olbrzymi – z jej wzrostem wszystko wydawało się wielkie. Miał ciemne, niemal czarne włosy, mokre i rozwichrzone od prób ułożenia ich po wyjściu z ulewy, dość gęstą brodę i niebiesko-szare oczy, otoczone delikatną siecią pierwszych zmarszczek. Granatowy sweter, w który był ubrany, uchylał rąbka tajemnicy na temat niemałej muskulatury jego rąk.
Zośka zmarszczyła brwi.
– Przepraszam, czy pan pracuje w telewizji?
Mężczyzna roześmiał się, pogłębiając sieć zmarszczek wokół oczu. Zabrał suczkę ze stołu i trzymał nieprzerwanie na rękach. Zosi przemknęły przez myśl gigantycznych rozmiarów ciężary, które musiał podnosić na siłowni, by nosić takie obciążenie na rękach, jak gdyby ważyło niewiele więcej od worka ziemniaków.
– Nie, dlaczego pani pyta?
Wzruszyła ramionami, siadając przy komputerze.
– Bo wydaje się pan znajomy – odparła, skupiając się na wpisywaniu danych do komputera. – Ale to pewnie przez tatę. Ogląda tyle sportu w telewizji, że musiałam pana pomylić z jednym ze sportowców.
Zapadła cisza. Zosia zerknęła kątem oka na mężczyznę. Wydawał się nieco mniej rozluźniony niż do tej pory. Cisza trwała na tyle długo, że kobieta zdążyła na dobre zatopić się na uzupełnianiu danych w kartotece.
– Można chociaż wiedzieć jaki?
– Hmm? – mruknęła, odwracając półprzytomny wzrok w kierunku właściciela.
Uśmiechnął się, ale był to nerwowy uśmiech.
– Sport – odparł. Nadal nie rozumiała. – Jaki jest ulubiony sport pani ojca. Jeśli można wiedzieć – dodał pospiesznie.
Zośka plasnęła się z otwartej dłoni w czoło.
– No tak, przepraszam, jestem od rana na nogach – wytłumaczyła się ze śmiechem. – W zasadzie każdy – odpowiedziała, wracając oczami do ekranu. – Począwszy od typowej piłki nożnej, poprzez siatkówkę, ręczną, koszykówkę, lekkoatletykę... aż na skokach narciarskich skończywszy. Tylko curlingu i saneczkarstwa nie cierpi. Twierdzi, że ani jedno, ani drugie nie może nazywać się sportem.
Mężczyzna wydawał się pogrążony w myślach, przyglądał się sierści swojego psa i już nie odpowiedział.
Minęło kilka minut wypełnionych klikaniem klawiatury. Jeśli panowała przy tym atmosfera niezręczności, to Zosia jej nie odczuła. Potrafiła milczeć między obcymi bez poczucia, że brakuje słów, które zagłuszyłyby pierwsze myśli.
– Jest pan pewien, że suczka jest do nas zapisana, panie...
– Tak, tak, ma kartotekę – przerwał jej szybko.
Zosia ściągnęła brwi. Przez parę sekund z zastanowieniem wpatrywała się w monitor, śmiesznie przy tym składając usta w dziobek.
– Imię psa?
– Alaska.
Wstukała kilka liter z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Bardzo ładne. – Właściciel odwzajemnił ten gest. – Kupiona z profesjonalnej hodowli? – Pochyliła się znów nad klawiaturą.
– Nie wiadomo. – To zainteresowało ją na tyle, by ponownie spojrzeć na swojego rozmówcę. Nadal się uśmiechał. – Zaadoptowałem ją ze schroniska.
Mimo podskórnego gniewu za historię z szynszylą, Zosia poczuła nić sympatii do właściciela Alaski. Zerknęła na śpiącą już na jego rękach suczkę i pomyślała o tym, jak ktokolwiek mógł chcieć wyrzucić tak cudowną istotę. Jak ludzie w ogóle mogą wyrządzać krzywdę zwierzętom.
– Bardzo dobre posunięcie – odparła, kończąc wpis i starając się przy tym ukryć nutkę dumy, która zadźwięczała w jej głosie.
Odpowiedział jej włochaty uśmiech.
Kilka minut później właściciel dostał wydruk, z którym miał się zgłosił do recepcji, żeby zapłacić za wizytę. Został też ponownie upomniany ściszonym głosem, żeby przez kolejne trzy dni zgłaszać się na zastrzyk, a wyniki przekaże mu ktoś telefonicznie, ale nie powinien się martwić.
– Bardzo dziękuję za szybką pomoc – powiedział, ściskając jej dłoń. – I przepraszam, że napaskudziłem, ale samochód mam u mechanika, a w tej ulewie taksówka...
Zosia pokręciła głową, a potem machnęła lekceważąco ręką.
– Nic nie szkodzi – odparła. – Najważniejsze, że to tylko deszczówka, a nie... coś gorszego.
Jeśli jej rozmówca się zdziwił, to jego śmiech świetnie to zamaskował.
– Gdyby się coś działo, proszę się natychmiast zgłosić na ostry dyżur. Nigdzie się nie wybieram dzisiejszej nocy.
Ostatni raz zmierzwiła Alasce sierść na łbie, a potem odetchnęła z ulgą, opierając się o blat, kiedy drzwi za nią i jej panem się zamknęły. Z Zosi uszło powietrze, a przecież noc dopiero się zaczynała.

* * *

Była już ósma, kiedy Zośkę obudziły pełne błagania o litość dźwięki ekspresu do kawy. Otworzyła klejące się, ciężkie powieki po niecałych dwóch godzinach snu i zobaczyła wolno wspinające się po ścianie pokoiku, poszatkowane przez liście pobliskiej topoli światło słoneczne. Spojrzała na zegarek. Nadal czuła potworne zmęczenie, ale wiedziała, że nie zaśnie ponownie, dopóki Weronika nie opuści mieszkania.
Patrząc w szarzejący sufit, pomyślała o poprzedniej nocy.
Niestety, pobożne prośby jej i Gośki nie zostały wysłuchane. Trafiła na aż trzy przypadki ciężkiej babeszjozy, więc pobrała mnóstwo krwi – zarówno do badań biochemicznych, jak i morfologicznych. Przy okazji kazała laborantce zadzwonić do właściciela Alaski z wiadomością, że jego pupilka jest wolna od wszelkich chorób odkleszczowych, wystarczą zastrzyki na wirusa. Niestety, druga połowa października była najlepszą porą dla kleszczy, które czyhały w wysokich trawach i zwisały z liści drzew, żeby zaatakować nie tylko czworonożnych, ale i tych dwunożnych osobników. Kiedy zjawiła się koleżanka z porannej zmiany i opadł w Zosi poziom adrenaliny, poczuła zmęczenie. Normalnie musiałaby się stawić dziś popołudniu, ale ze względu na przepracowanych kilkanaście godzin, została zastąpiona.
Zośka westchnęła, ale – skuszona pobudzającym zapachem kawy – wyszła z łóżka, wkładając kapcie i szlafrok. Choć nie była jej wielką fanką, lubiła ten aromat, powlokła się więc jego śladem do kuchni.
Słysząc szuranie, Weronika gwałtownie odwróciła się za siebie i natychmiast uśmiechnęła.
– O matko, Zośka, wstałaś! – zawołała w zakłopotaniu. – Boże, obudziłam cię?
Zośka klapnęła przy stole, podpierając głowę ręką.
– Czy Bóg się obudził, to nie wiem – odparła, a Werka zaśmiała się cicho. – Ale ja na pewno.
– Przepraszam, nie chciałam! – zarzekała się współlokatorka z autentyczną skruchą.
Ekspres zaprzestał swojej głośnej pracy, a dziewczyna wyjęła spod kolby filiżankę czarnej, parującej kawy. Nie znosiła kubków – wyznawała zasadę, że kawa najlepiej smakuje skondensowana w o wiele mniejszym naczyniu.
Zośka machnęła półżywo ręką.
Weronika dosiadła się do kuchennego stolika z trzema krzesłami, przynosząc z sobą nie tylko kawę, ale i śniadanie. Zosia patrzyła na jej pierwszy posiłek, ale nie czuła się głodna. Wiedziała, że najpierw musi zaspokoić potrzeby mózgu. Przyglądała się więc, jak współlokatorka je, a ta wtrąciła między kolejnymi kęsami:
– Pamiętasz, mam nadzieję, o obietnicy?
Zosia jęknęła.
– Niestety tak – odparła.
Weronika wywróciła oczami ze śmiechem, po czym upiła łyk kawy ze swojej specjalnej, kunsztownie ozdobionej filiżanki. Wyglądała jak zupełne przeciwieństwo Zosi – wysoka, z gęstymi, ciemnymi włosami, które same skręcały się w duże, sprężyste loki. Potrafiła patrzeć oczami w kolorze swojego ulubionego trunku spod gęstych rzęs tak, że naprawdę niewielu ludzi potrafiłoby się temu oprzeć. A gdy dodawała do tego firmowy uśmiech, mogła być pewna, że cokolwiek chciała osiągnąć – postawi na swoim. To przysparzało jej adoratorów, ale ona skutecznie sobie z nimi radziła. Było to o tyle zaskakujące, że w ogólnym rozrachunku miała tendencję do podejmowania spontanicznych decyzji, a przemyślanie i planowanie najwyraźniej uważała za swego rodzaju faux pass.
Zosia podziwiała w niej tę lekkoduszność, chociaż sama nie mogła powiedzieć o sobie, że jest bardzo przywiązana do działania wedle założeń. Jej życiowy optymizm był jednak nieco mniejszy.
– Nie przesadzaj – powiedziała Weronika, nie tracąc zapału. – Krystian jest fajny. Kiedy masz wolne?
Zośka zmarszczyła brwi w skupieniu, próbując sobie przypomnieć nowe ułożenie grafiku.
– W przyszłym tygodniu w weekend – przyznała ze niezbyt dobrze skrywaną niechęcią.
– Pogadam z Krystianem i jakoś się zgadamy – odparła na to pogodnie Weronika. Widząc jednak minę współlokatorki, wywróciła oczami. – Spróbuj nie być sceptyczna, dobrze? Dla mnie?
Zosia ponownie jęknęła.
– Wiesz dobrze, że nie jestem typem osoby, która przypada wszystkim do gustu – argumentowała, chociaż wiedziała, że nie wolno jej złamać danego słowa.
Weronika dojadła bułkę i dopiła kawę, uśmiechając się, jakby wiedziała coś, co Zosia jej przyjaciółka miała dopiero poznać.
– Mam wrażenie, że tym razem będzie jednak inaczej. – Zośka nadal krzywiła się sceptycznie. – Zaufaj mi?
Zrezygnowana, weterynarz wypuściła ze świstem powietrze i machnęła ręką.
– Niech ci będzie – mruknęła, bardziej w kierunku stołu niż współlokatorki. – Ale idź już, zanim się rozmyślę.
Weronika zaśmiała się perliście i wykrzyknęła pożegnanie w drzwiach. Twarz Zosi, dotąd zmarszczona przez wizję nadchodzącego spotkania z wielką miłością Werki, wygładziła się, gdy tylko ta uświadomiła sobie ważną rzecz: teraz miała wręcz laboratoryjne warunki do spania.


Obudziła się koło godziny czternastej i dopiero wtedy uderzyła w nią rzeczywistość: bałagan w mieszkaniu, pusty żołądek, nieumyte włosy, nieruszona książka, nienauczone notatki. Z ciężkim westchnieniem i dozą tęsknoty za beztroskim stanem snu, po raz drugi tego dnia wygramoliła się z pościeli. Stwierdziwszy, że bez porządnego prysznica nie będzie zyska siły na nic, zaczęła od wejścia pod strumienie ciepłej wody.
Krople odbijały wpadające do środka światło słoneczne. Jego promienie opierały się na szklanym skrzydle kabiny, uwidaczniając na nim ślady niemożliwego do umycia osadu z kamienia wodnego. Woda mąciła obraz z zewnątrz. Zastygłe krople przypominały nieumyślny wzór natury, trwały i niechciany. Był wyczuwalny w dotyku jako drobne wyżłobienia. Odpryskująca z deszczownicy woda uderzała weń raz po raz, momentalnie spływając, ale nie niszcząc przy tym wzoru. Zosia obserwowała wędrówkę jednej z kropel aż do samego końca szkła, z którego zeskoczyła, mieszając się z tumultem u stóp, na białym dnie brodzika.
Zajęło jej kwadrans, żeby się zorientować, że stoi pod prysznicem i nawet się nie myje. Prędko nadrobiła stracony czas i po dwudziestu minutach już znajdowała się w kuchni, przygotowując obiad z tego, co zostało – makaron wstążki ze szpinakiem. Włączyła telewizję, ale nie oglądała jej; w pocie czoła układała wstążki w zielonkawy wzór choinki, chociaż do świąt pozostały jeszcze dwa miesiące. Prezenterka mówiła coś o aborcji, ale Zosia nie lubiła tego szumu, wzajemnej nienawiści, sporów, politycznego błota. Jedyny szum, który ją inspirował, panował w klinice. Wadliwy ekspres do kawy w dyżurce. Szczekanie jamnika pani Łucji, Balbiny, na widok Gosi. Metalowy dźwięk prętów klatek. Brzęcząca praca jarzeniówek i zapach ulubionej herbaty z dyżurnej szafki. I nawet pani Helena, jedna ze sprzątaczek, która kiedyś zauważyła wyrzucone przez przypadek notatki Zosi i uratowała jej egzamin. Zawsze pytała, co słychać na Śląsku i jaka pogoda jest teraz w Katowicach. W odległym o dziesiątki kilometrów domu Zośki.
Słońce ratowało się ostatnim blaskiem, a firaną poruszał już zimny wiatr, więc lokatorka mieszkania podeszła do okna, żeby je zamknąć. Ostatniej nocy obiecała sobie, że zadzwoni do rodziców. Nie zamierzała z tym zwlekać. Chwilę później złapała za telefon i wybrała kontakt zapisany jako Mama.
Cieszę się, że dzwonisz – usłyszała po drugiej stronie. – Co u ciebie słychać? Mam wrażenie, że wieki nie rozmawiałyśmy!
Zośka uśmiechnęła się, skubiąc poszewkę ozdobnej poduszki na kanapie.
– Nieźle. – Pomyślała o tych babeszjozach, które pojawiały się jedna po drugiej, jak epidemia. – Wczoraj zastępowałam koleżankę i byłam jakieś... dwadzieścia godzin na nogach. Ale przeżyłam. – Zaśmiały się z mamą. – A co u was?
Aaaa, wiesz – głos mamy zmienił ton. – Ojciec po całych dniach ogląda kolejne mecze. Strach pomyśleć, co to będzie, jak się zaczną sporty zimowe! Przecież ja go od telewizora nie odciągnę!
Nostalgia ścisnęła Zosiowe serce.
– Rób codziennie chilli, a istnieje szansa, że obejrzysz jakiś odcinek Barw szczęścia.
Mama odpowiedziała dźwięcznym śmiechem.
Myśleliśmy nad kupnem osobnych telewizorów, ale... tak źle jeszcze nie ma. Jeszcze chcemy z sobą gadać. Poza tym tak ładnie u nas ostatnio, że ojciec sam mnie na spacer wyciągnął. Więc na razie nie wiemy, co z tym fantem zrobić.
Jeśli tylko myślała o tego typu sprawach, Zosia zawsze chciała, żeby jej przyszłe małżeństwo przypominało to, które wiedli jej rodzice. Nie chodzi o pasję ojca czy zdolności kucharskie mamy, ale o bezustanną potrzebę komunikacji. O to, że czas nie zdążył wykruszyć z nich uczuć. Może i nie były płomienne jak przed laty, ale Zosia nigdy nie widziała, żeby jej opiekunowie mieli siebie nawzajem dosyć albo okazywali sobie obojętność. Tylko tak wyobrażała sobie fundamenty domu, w którym miałaby zamieszkać jej przyszła rodzina.
A na Wszystkich Świętych przyjedziesz?
Zośka westchnęła. Miała sporo nauki, ale jeszcze większą potrzebę pobycia z dala od obowiązków.
– Przyjadę.
Porozmawiała jeszcze chwilę, aż w końcu stwierdziła, że znowu jest zbyt zmęczona, żeby dalej funkcjonować, więc postanowiła do reszty zmarnować ten dzień. Założyła swój t-shirt z napisem Im dłużej znam ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta, do tego dorzuciła spodnie dresowe i skarpetki i odpłynęła w przyjemną otchłań snu.

* * *

– Muszę przyznać, że jestem zaskoczony.
Gabinet szefa zawsze budził w Zośce respekt; solidne, dębowe meble, jedna ściana całkowicie zakryta półkami na książka, ta za biurkiem – dyplomami, wyróżnieniami, certyfikatami. Siedziała w miękko obitym fotelu, ściskając bezwiednie podłokietnik. Nie była pewna, po co szef ją wezwał i, prawdę mówiąc, miała szczerą ochotę uciec stamtąd w trybie natychmiastowym.
Wbiła spojrzenie w szefa. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, z czarnymi włosami, która coraz skuteczniej pokrywała siwizna. Wyglądał niezwykle krzepko jak na swój wiek; Zośka czasem próbowała go sobie wyobrazić w młodości i doszła do wniosku, że mógł stanowić całkiem niezłą partię. Przynajmniej od fizycznej strony – jego osobowość nie stanowiła dla niej przyjemnego tematu do rozważań.
Teraz pochylał się nad jakimiś dokumentami, z okularami w czarnej oprawie na nosie. Dopiero po kilkunastu sekundach podniósł wzrok na swoją pracownicę. Ta uparcie milczała, czekając na dalszy ciąg jego myśli.
– Nie spodziewałem się, że mam pod sobą tak wybitnego diagnostę.
Ton, w którym padło to zdanie, sprawił, że Zośka zacisnęła zęby. W oczach szefa czaiła się groźba.
– Twój pierwszy wczorajszy przypadek – ciągnął, przeglądając zgromadzone na biurku papiery. W końcu znalazł odpowiedni i przeczytał coś z niego. – Suka rasy husky, Alaska. – Zośka od razu przywiodła na myśl nie tylko samego psa, ale i jego właściciela, wysokiego, włochatego i dziwnie znanego. – Skąd pewność, że to nie babeszjoza?
– Za niska temperatura. Mniejsza typowość objawów.
– Naraziłaś psa i nas na szwank.
Zośka zazgrzytała zębami.
– Nikogo na nic nie naraziłam. Badanie to potwierdziło.
– Nie uważasz, że podjęłaś decyzję zbyt pochopnie?
– Nie.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem bez słowa.
– A ja uważam, że miałaś zbyt wiele pewności siebie. Jeszcze nie masz specjalizacji, nie powinnaś wysuwać takich diagnoz. Być może... za wysoko mierzysz, a to zawsze szkodzi. – Groźba w jego oczach była niemal oczywista. – Mam nadzieję, że weźmiesz sobie do serca tę radę, bo kolejna może być ostatnią daną ci przeze mnie w tych murach.
Zośce cisnęło się na usta wiele słów, ale każde dusiła w sobie, wiedząc, że nie może dać się ponieść emocjom. Zbyt wiele kosztowało ją dotarcie do tego punktu, by porzucić wszystko, co ma i zacząć od nowa w innym miejscu. Prędko myślała nad tym, jak sobie zrekompensuje taką dawkę tłumienia gniewu.
– Możesz odejść – rzucił jak gdyby nigdy nic, wracając do uzupełniania dokumentów.
Po chwili za Zosią cicho zamknęły się drzwi. Mimo wszystko. Kiedy wchodziła do dyżurki, kątem oka spostrzegła radosny, zamiatający, biały ogon Alaski i bezładne włosy jej właściciela, a także jego śmiech, gdy rozmawiał z Gosią przy kontuarze. Dziś kto inny wykonywał zastrzyk.
Po raz pierwszy w życiu Zosia cieszyła się na myśl o dniu wszystkich świętych i nie mogła się go doczekać.




Cześć.
Pierwszy raz piszę o siatce. Miejcie wyrozumiałość, okej? Do tego i do mojego pisania. Albo nie, do tego drugiego nie. Ale uprzedzam wszelkie hejty, że ten rozdział dodaję po dość powierzchownym sprawdzeniu. Za tydzień pewnie tego pożałuję, ale raz kozie śmierć. Następne będą już sumienniej kontrolowane.
A w ogóle to co tam? Co powiecie? I – najważniejsze – czy zostaniecie?


8 komentarzy:

  1. Jej! Kolejne opowiadanie od Ciebie! Jeej! Więcej do czytania i trza będzie pilnować i dopilnuję, więc zostanę. I wybacz tak krótki komentarz, ale kodeks wzywa 8)

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam strasznie na raty, ale dobrnęłam do końca i zostaję na dłużej. Podoba mi się to, nawet bardzo podoba. Ciekawi mnie tylko, dlaczego Zośka, oglądająca mecze, nie rozpoznała Grześka. Hmmm, może to po prostu moje skrzywienie. W każdym razie czekam, bo coś mi mówi, że to dopiero początek. Wybacz za bezsensowny komentarz, ale po rewelacjach dnia dzisiejszego stać mnie tylko na tyle. Następnym razem się przyłożę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Karo, Ty wiesz, totalnie mnie uwiodło pisanie o naczelnym włochaczu polskiej siatkówki i jego przyjaciółce, a jeszcze bardziej uwiódł mnie styl w jakim to piszesz. Czyta się to niesamowicie lekko, czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  4. No, no, powiem, że szykuje się kolejne świetne opowiadanie! Zaciekawiłaś mnie i to bardzo. Masz fajny styl pisania, to się ceni. Tutaj właściwie poznałam drugie oblicze twej pisaniny - inny niż u Tośków, gdzie wszystko jest pisane z jajem. Tu zobaczyłam poważniejszą ciebie i, szczerze mówiąc, podoba mi się równie bardzo. Wiem, że to chyba nie pierwsze dzieło spod twej ręki w takim stylu, ale raczej nie miałam jeszcze okazji czytać innego twojego opowiadania niż Tośki.
    Tak więc zostaję na 100%. Włochaty Grześ+Alaska pisane twą ręką bardzo mnie ciekawi. Czekam na dalsze przygody Zośki💕
    Powodzenia z tym, Tośkami i magisterką!😜

    OdpowiedzUsuń
  5. Tak! Z niecierpliwością czekałam na pierwszy rozdział tego opowiadania, mimo że nie jestem jakoś bardzo z siatkówką związana. Ale, co ważniejsze, nie zawiodłam się! Udało Ci się w tym rozdziale stworzyć taki klimat, że ja tu zostaję i koniec :D kiedyś w poprzednim komentarzu do nie-lotnych napisałam, że mogłabym czytać wszystko co będzie Twojego autorstwa i miałam rację. Nie przestawaj proszę :D Cóż więcej mogę napisać, z taką samą niecierpliwością jak na pierwszy rozdział czekam i na kolejny.
    M.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie zdarzyło mi się jeszcze czytać o pani weterynarz i podziwiam Cię za to, że fajnie ogarniasz o co w tej pracy właściwie chodzi. Ja chyba nie miałabym odwagi brać się za taką tematykę, bo w życiu nawet rybki nie miałam, więc gabinetu weterynaryjnego na oczy nie widziałam ;)
    Zosia wydaje się sympatyczna. Taka normalna. No wiesz, spoko babka. Tyle mogę Ci powiedzieć na początek. Grzesia poznawać nie musiała, bo w końcu to nie ona, a jej tata przesiaduje w kółko przed telewizorem. Swoją drogą - doskonale bym się z nim dogadała.
    Krótki ten komentarz i bez żadnej treści, ale to dopiero pierwszy rozdział, więc na razie wiele Ci nie jestem w stanie powiedzieć XD Także pisz szybko następny! :*

    OdpowiedzUsuń
  7. Obiecałam, więc przybywam!
    Może zacznę od tego, że naprawdę podoba mi się styl, w jakim piszesz. Starasz się nie tylko opisywać w najprostszy sposób czynności czy wygląd czegokolwiek, ale skupiasz się też na takich elementach jak np. światło. Mimo że mamy już lipiec, tak świetnie opisałaś ponurą, październikową pogodę, że poczułam się jakby już była jesień. Serio, deszcz zawsze wprowadza coś takiego fajnego, a do tego jak ktoś go w taki fajny sposób przedstawi.
    Ostatnio dość często bywam u weterynarza (to znaczy mój kot, nie ja) i widzę jaki zapieprz tam mają, więc zmęczeniu Zośki wcale się nie dziwię. Podoba mi się to, w jaki sposób myśli o swojej pracy - jak rozmawiała z Alaską, oburzyła się na historię Grzesia o szynszyli i jak myślała o szumie w klinice. Bardzo to piękne wszystko, naprawdę.
    Kiedy Łomacz wypowiedział imię "Zośka" byłam pewna, że rozpoznał w lekarce kogoś znajomego. A tu proszę, parsknęłam śmiechem :D
    W ogóle tata głównej bohaterki z opisu przypomina mi własnego, więc te sceny z "Ciągle tylko ten sport w tym telewizorze, przełącz na coś innego" znam doskonale.

    Przepraszam, że ten komentarz taki trochę chaotyczny. Chciałam napisać trochę o tym i o tamtym i wyszło, mam wrażenie, jakoś nijak. Ale wszystko jak na razie bardzo mi się podoba - Zosia zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, o Grzesiu nie wspomnę (rasa psów dla fajnych ludzi - husky!). Lecę do kolejnego rozdziału!

    OdpowiedzUsuń
  8. Hej!
    Pierwszy raz coś u Ciebie komentuję, choć twórczość Twoją znam od jakiegoś czasu. Muszę przyznać, że pięknie piszesz. Tak po prostu. Pięknie. Czasem żałuję, że słowo 'pięknie' jest tak często nadużywane - powinno zawsze znaczyć coś wyjątkowego. I dlatego też brakuje mi odpowiedniego przymiotnika, żeby ocenić to, co przeczytałam. Zachwycające, to też dobre.
    Zawsze podziwiam autorki, które potrafią tak pięknie opisywać przestrzeń. Zazdroszczę. Nawet opisy pomieszczeń trzymały mnie w napięciu. I deszcz, zimno trochę i to wszystko sprawiło, że zatęskniłam za jesienią, za cudowną brzydotą.
    Alaska, zwierzęta, pewnie zarośnięty Grzegorz, deszcz, Zośka - jaki to ładny obrazek. Trzeba się uśmiechać, gdy czyta się takie perełki.
    Uwielbiam, gdy autorki podchodzą tak profesjonalnie do tematu, o którym piszą, gdy ja wiem, że nie piszesz byle czego i wszystko jest przemyślane. Dojrzałe pisanie to coś, czego ja na bloggerze wciąż, często bez powodzenia, szukam.
    Do tego blog, jego wygląd jest bardzo ładny. Spokojny, bardzo elegancka czcionka.
    Poczytam kolejne rozdziały w przerwie między jednym zagadnieniem a drugim.
    Wybacz mi formę komentarza. Jestem tragiczna w komentowaniu, dużo bałaganu, bo dużo myśli. Do tego bardzo długi czas nie było mnie na bloggerze, to pierwszy blog, na którym zajrzałam po jakimś prawie roku.

    Cudowności życzę.
    Annie Kannie, http://my--niepokonani.blogspot.com/ i przede wszystkim jaskolka-uwieziona.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń