[ ♫
]
Zza
szczelnej ściany deszczu ledwie dało się rozpoznać miasto:
rozmyte światła, spieszących przechodniów, słabo odcinające się
na tle wieczornego nieba budynki z szarego betonu. A jednak Lubin żył
– mimo późnej pory i niesprzyjającej pogody. Przyjemnie było go
obserwować z perspektywy przytulnego wnętrza, z przyciężkimi od
zmęczenia, gotowymi do snu powiekami. Wtedy bębnienie kropel w
szybę działało kojąco, jak obecność przyjaznych domowników,
jak ich troska, by ktoś nie zasnął na kanapie bez koca.
Gdy na
zewnątrz zapadały ciemności, blade jarzeniówki kliniki nadawały
metalowym blatom zimny blask. Ciemne kąty wydawały się jeszcze
ciemniejsze, a podłoga bielsza niż zwykle, przywodziła na myśl
szpitale. Ciche brzęczenie dało się słyszeć tylko w gabinetach,
do których zwykle dochodził przytłumiony rumor z korytarza:
rozmowy recepcjonistki i sprzątaczek, przemykających pospiesznie
laborantów, szum ekspresu z dyżurki. Od czasu do czasu dobiegał tu
metaliczny stukot klatek.
Patrzyła
na swoje ukryte częściowo w cieniu odbicie w szybie. Jarzeniówki
sprawiły, że jej cienie pod oczami wydały się głębsze, niemal
tak głębokie, że gdyby nie wyraźny kolor białek, można by je
uznać za puste oczodoły. Odbijała się tylko część ust, część
nosa. Ciemnozielony uniform łączył się w plątaninę założonych
na piersi rąk i znikał w dole ocienionej części szyby. Obraz ten
mąciły bębniące krople deszczu, wypełniając niewyraźną postać
milionem błyszczących strug.
Zerknęła
na tykający obok jednej z wiszących szafek zegar. Wskazywał
zbliżającą się godzinę dwudziestą trzecią.
Westchnęła
ciężko, odwracając się od okna. W świetle jarzeniówki błysnęła
metalowa plakietka przypięta do butelkowozielonego uniformu tuż nad
prawą piersią. Dziewczyna zgarnęła ze stołu dziennik z podkładką
i wyszła z wyciszonego gabinetu. Przemknęła przez hol
bezszelestnie, niezauważona przez Gosię, recepcjonistkę, teraz
pochyloną nad rozsypanymi dokumentami. Weszła do pomieszczenia ze
sporą ilością klatek, w których leżały bardzo osowiałe
zwierzęta. Sprawdziła zalecone miejsca, poziom wody i pokarmu w
dozownikach, po czym wyszła, mijając w drzwiach jedną z
wolontariuszek.
Gdy
wróciła do holu, Gosia już się do niej uśmiechała zza kontuaru,
porządkując sterty papierów. Weterynarz stwierdziła, że taki
zastój, jaki aktualnie przeżywała klinika, był dobrą okazją do
zrobienia sobie herbaty. Skręciła więc do dyżurki, w której
wyjęła kubek z szafki i zaczęła przyrządzać napar.
Kiedy
czajnik powoli grzał wodę, oparła się o blat, przez drzwi
obserwując to, co działo się na korytarzu: przechodzące stażystki
i wolontariuszki, niespiesznie pracujące sprzątaczki i
zaabsorbowaną, pogodną jak zawsze Gosię. Nikt nie gnał, każdy
funkcjonował w swoim ulubionym tempie. Taką klinikę kochała
najbardziej – cichą, osamotnioną wyspę w środku żyjącego
miasta. Ale tej nocy nie potrafiła do końca się z tego cieszyć;
nie przy czternastej godzinie pracy.
Przełącznik
czajnika pstryknął, a ona odwróciła się, by zalać torebkę earl
greya, własnego napoju bogów. Kiedy tylko dotarł do niej jego
zapach, poczuła, jak bardzo chciałaby być teraz w mieszkaniu,
skulona pod kocem, przysypiając przed telewizorem z tym samym
kubkiem herbaty na stoliku tuż obok. Prędko pożałowała zgody na
zastąpienie koleżanki. Nie zdążyła się nacieszyć powrotem do
ciepłego mieszkania, bo od razu zadzwonił jej telefon z ledwie
mówiącą Kaśką po drugiej stronie. Zacisnęła więc zęby,
owinęła z powrotem szalik wokół swojej szyi i wróciła do
kliniki.
Teraz
przetarła oczy i zabrała kubek z dyżurki, wychodząc na hol. Za
przeszklonymi drzwiami widać było, jak deszcz przybiera na sile.
Ona przyglądała się walczącym z ponurą pogodą przychodniom,
nieświadomie zawieszając wzrok na nieokreślonym punkcie.
– Jak
się trzymasz? – usłyszała lekko rozbawione pytanie Gośki.
–
Ledwie – odmruknęła, wytrącając się w ten sposób z transu.
Wzięła
łyk herbaty. Aromatyczny earl grey przyjemnym ciepłem zaczął się
rozpływać po jej organizmie.
–
Pocieszę cię – powiedziała Gosia, zasiadając wreszcie za
kontuarem – że potem czekają cię dwa dni wolnego.
–
Tylko ta myśl utrzymuje mnie przy życiu – odparła lekarka.
Zapadła
chwilowa cisza. Ostatnie wolontariuszki pożegnały się z nimi,
wychodząc na deszcz, ale przynajmniej w stronę domów.
– Mam
nadzieję, że chociaż szturm nas ominie – odezwała się Gosia,
rozsiadając się wygodniej w fotelu. – Chociaż zaczyna się pora
przeziębień, więc... kto wie.
–
Nawet nie kracz. – Weterynarz spojrzała na nią wielkimi oczami. –
Wolę wrócić do siebie i być z dala od ciebie i tych twoich
pesymistycznych wizji. – Zaczęła zmierzać pewnym krokiem w
stronę gabinetu, odprowadzana wzrokiem przez rozbawioną
recepcjonistkę.
W
gabinecie została sama z herbatą i... stosem kolorowych, starannie
wykonanych notatek, z którymi w mieszkaniu tej nocy pewnie
dzieliłaby łóżko. Dopiero Weronika wyjęłaby jej papiery z rąk
i przykryła ją szczelniej kołdrą, nie mogąc znieść widoku
ziębnącego ciała w październikową noc. Z tęsknotą pomyślała
o współlokatorce, która miała to szczęście przebywać teraz w
mieszkaniu, z pewnością malując paznokcie i oglądając
Przyjaciół. W pamięci zamajaczyła jej obietnica wypadu do
zakładu Weroniki przy najbliższej okazji.
Młoda
lekarka spojrzała na notatki, do których przypięty był długopis.
Wyjęła go i zaczęła kreślić nieokreślone, bezmyślne kształty
na marginesach: proste okręgi i domki. Zastanowiło ją, czy
Weronika w swoim roztrzepaniu nie zapomniała kupić pieczywa i
kurczaka. Zostawiła współlokatorce kartkę na lodówce, ale ona i
takie podpowiedzi potrafiła przeoczyć. Weterynarz zaczęła
odruchowo gładzić zwisającą część końskiego ogona, w które
upięła swoje jasne włosy. Zerkała na notatki, ale nie umiała
skupić wzroku. To nie był jej pierwszy dyżur, ale pierwszy tak
długi. A do szóstej, o której szef przejmował samodzielnie zmianę
na trzy godziny, było jeszcze bardzo daleko.
Czuła
wielopoziomowe zmęczenie; miała dość tego wyjątkowo długiego
dnia, ale i specjalizacja wydała jej się nagle marnotrawstwem czasu
i energii. Po pięciu latach naprawdę intensywnej nauki kolejne dwa
początkowo brzmiały jak bajka, ale po roku przyszło przeładowanie.
Mózg coraz częściej odmawiał jej wpajania i zapamiętywania
informacji, zwykłe egzaminy wydawały się coraz trudniejsze.
Zastanawiała się, czy to naturalny, choć krzywdzący proces
starzenia czy to z nią było coś nie tak. Za każdym jednak razem,
gdy chciała się ugiąć i zrezygnować z dalekosiężnych planów,
których spełnienia była teraz bliższa niż kiedykolwiek, myślała
o tych „prawdziwych” lekarzach. Im studiowanie zabiera dziesięć
lat życia, i to niemal dosłownie – najpierw pozbawiając ich snu,
a potem pożycia rodzinnego.
Ale
czego się nie robi dla marzeń, prawda?
Ziewnęła,
nie przestając rysować na prawym marginesie. Myśląc o oddalonych
o dziesiątki kilometrów rodzicach, dzięki którym spełniała
marzenie, towarzyszące jej odkąd skończyła osiem lat, zaczęła
niespiesznym ruchem kreślić łuk dolnej powieki. Odnosiła przykre
wrażenie, że ich drogi ostatnio rozeszły się jeszcze bardziej niż
w dniu, w którym opuściła rodzinny dom. Nie dzwonili. Ale i ona
milczała. Czy winne było temu zapracowanie czy coś innego?
Niewidzialny czynnik, który przyjdzie jej odkryć, kiedy będzie za
późno?
Połączyła
łuk służący za górną powiekę z dolnym. W środku narysowała
okrąg, a w jego środku jeszcze jeden, mniejszy, który wypełniła
niebieskim długopisem.
Nie
chciała tracić kontaktu z rodzicami, ale jednocześnie własne
życie pochłaniało ją na tyle, że nie potrafiła się od niego
oderwać, wrócić do krainy dzieciństwa. Jakby wcale tego nie
chciała.
Dorysowała
długie rzęsy. Oko wyszło zaskakująco duże.
Telefon.
Przecież to prawie nic. Poza tym tydzień to nie aż tak dużo.
Tylko czasem ciągnie się jak miesiąc, gdy chodzi o rozłąkę z
bliskimi. Tyle mogła wygospodarować. Już sam głos mamy potrafił
zatrzymywać czas. Może dzięki niemu zresetuje się i nauka do
egzaminów pójdzie sprawniej?
Ten sam
długopis, który z taką starannością kreślił oko na prawym
marginesie, upadł z brzękiem na metalowy stół, po czym stoczył
się na podłogę, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się nagle i
głośno. Ona poderwała się natychmiast z miejsca, odkładając na
bok notatki.
Jak
burza wparowała do gabinetu zagadkowa postać – wysoka, czarna,
gładka i błyszcząca od wody. Krople skapywały z
przeciwdeszczowego płaszcza na białą posadzkę, tworząc coraz
większą kałużę. Pod materiałem coś się ruszało i wydawało
żałosne dźwięki. Gość zdjął kaptur, a spomiędzy pół
osłonki wychynął biały pyszczek.
–
Proszę o pomoc.
Weterynarz
skupiła wzrok na psim pysku, który na powrót schował się pod
płaszczem. Właściciel jednak wysunął zwierzę spod niego,
ukazując łeb osowiałego huskyʼego.
–
Od wczoraj je mało albo wcale, nie mogę jej zaciągnąć na spacer.
Dziś zaczęła wymiotować, do tego ma biegunkę.
–
Tutaj. – Dziewczyna poklepała metalowy stół, na którym jeszcze
przed momentem leżał stos notatek.
Właściciel
zaniósł i położył suczkę na blacie. Weterynarz założyła
rękawiczki, podchodząc do zwierzęcia. Zaczęła przeczesywać
palcami miękką sierść o biało-czarnym umaszczeniu. Zaglądała
do uszu, pyska, oglądała łapy. Pies był na tyle osowiały, że
niemal nie reagował na żadne z tych działań.
–
Krwiomocz?
Właściciel,
który zdążył odwiesić przemoczony płaszcz na odpowiednie
miejsce, milczał. Lekarka podniosła głowę, by na niego spojrzeć
– kręcił głową.
–
Temperatura?
–
Trochę podwyższona, trzydzieści dziewięć i pół.
Przytaknęła
głową, po czym wzięła głęboki oddech. Głaskała suczkę po
głowie, a ta przymykała oczy, ukojona tym gestem.
–
Wygląda mi to na zwykłą wirusówkę, ale dla pewności pobiorę
krew do morfologii, muszę się upewnić, że to nie babeszjoza –
powiedziała weterynarz wprost do właściciela. – Dam zastrzyk,
żeby się nie odwodniła, a potem zaaplikuję antybiotyk. Nasi
laboranci zadzwonią do pana w sprawie wyników. Proszę pamiętać o
nawadnianiu psa, a na przyszłość – o corocznym szczepieniu.
Mężczyzna
przytaknął, a ona zaczęła się przygotowywać do poboru krwi.
Krzątała się przy szafkach, szukając odpowiedniej igły i
pojemnika z tłoczkiem, a tymczasem gabinet wypełniała cisza.
Dziewczyna
poczuła, że senność i zmęczenie błyskawicznie zniknęły z jej
organizmu. Niespodziewana wizyta skutecznie pobudziła krążenie, a
tym samym przytomność.
–
Suczka jest u nas zarejestrowana? – zapytała, spoglądając na
właściciela przez ramię.
–
Tak – usłyszała w odpowiedzi. – Byliśmy tu już parę razy.
Przytaknęła
głową.
Podeszła
do leżącej nieruchomo suczki ze strzykawką w dłoni, szepcząc jej
na ucho ciche pocieszenia. Nie przestawała do niej mówić nawet w
trakcie pobierania krwi, mimo że husky nie wykazywał oznak
niepokoju. Nie zmieniło się to, kiedy pani weterynarz wróciła z
pełną strzykawką, mającą uzupełnić elektrolity i zapobiec
odwodnieniu psa.
–
Spokojnie – mówiła kojącym tonem – nic strasznego ci się
nie stanie. – Zajrzała w bystre oczy huskyʼego z uśmiechem. –
Piękna z ciebie dziewczyna. – Nie mogła przestać się jej
przyglądać. Znowu pogłaskała psinę, która rzeczywiście
zaczynała się uspokajać. – Nie ma się czego bać – wyszeptała
jej w ucho. – Zaraz będzie po wszystkim.
Precyzyjnym
zabiegom kobiety akompaniował bębniący w szybę deszcz i brzęczące
jarzeniówki. Suczka była tak zmęczona chorobą, że ledwie się
ruszała, więc żadne próby uspokojenia nie były potrzebne. Pani
weterynarz krzątała się po gabinecie, wykonując swoje zadanie w
absolutnym milczeniu. Kiedy jednak plakietka na jej uniformie
błysnęła przelotnie, padło pytanie:
–
Zośka?
Podniosła
głowę znad uda suczki, zaskoczona.
–
Miałem kiedyś szynszylę o tym imieniu – wyjaśnił, a po jego
twarzy przebiegł cień uśmiechu. Zośka dokończyła
czynność. – Była moją jedyną współlokatorką, kiedy
mieszkałem w Jastrzębiu.
Zdjęła
rękawiczki, zaczynając porządkować bałagan, jaki zrobiła na
blacie przy nabijaniu strzykawek i odstawianiu krwi do badania.
–
Jest pan ze Śląska? – spytała ze szczerym zainteresowaniem.
–
Nie, tylko tam pracowałem. Dość często się przenoszę.
Zosia
przytaknęła głową.
–
Niespokojny duch?
Zaśmiał
się cicho.
–
Raczej taka praca.
Zośka
kontynuowała sprzątanie miejsca pracy w milczeniu, które przerwał
znów gość:
–
Ale spotkał ją tragiczny los. Zginęła z rąk mojego bratanka,
który uznał, że nauczy ją latać.
Na
czole Zosi pojawiła się bruzda. Od tamtej chwili sprzątane
przyrządy głośniej odbijały się od tacek, a w samej kobiecie
dało się wyczuć pewne napięcie. Ściągnęła wargi w cienką
linię, a jej ruchy były dość nerwowe. Próbowała za wszelką
cenę dochować profesjonalizmu, ale przychodziło jej to ze sporym
trudem. Nie odpowiedziała jednak na to nic; westchnęła tylko
głęboko i odwróciła się do suczki. Pogłaskała ją znów po
łbie, husky zaczynał przysypiać.
Zepchnąwszy
wszystkie swoje złe uczucia na dalszy plan, przysunęła się do
właściciela, wspięła na palce i wyszeptała niedaleko jego ucha:
–
Trzeba będzie przez trzy dni powtarzać zastrzyk.
Skonsternowany
mężczyzna, wysoki i postawny, podrapał się po głowie i spojrzał
w dół. Weterynarz ledwie sięgała mu ramienia.
– W
porządku, ale... dlaczego pani szepcze?
Zosia
spojrzała na niego tak, jakby to było oczywiste.
–
Bo ona mogłaby usłyszeć.
Mina,
jaką zrobił, była absolutnie bezcenna. Jakby ktoś próbował go
przekonać, że wierzy we wróżki. Ewidentnie usiłując użyć jak
najmniej obraźliwych słów, uśmiechnął się nerwowo, i odparł:
–
Mam wrażenie, że rozmawia pani z nią jak... z człowiekiem.
Zosia
chrząknęła, walcząc z kolejną falą gniewu. Założyła ręce na
piersi, ale patrzyła właścicielowi suczki odważnie w twarz.
–
Psy rozpoznają emocje na ludzkich twarzach, dlatego wiedzą, kiedy
ich właściciel jest smutny albo zdenerwowany – wytłumaczyła
dość chłodno. – Umieją też rozróżnić intonację głosu,
więc potrafią się zorientować, kiedy z radością wychodzi się z
nimi na spacer, a kiedy się je karci za niewłaściwe zachowanie.
Poczuła
jednak, że przesadziła z oschłością, więc dla zajęcia rąk
wróciła do głaskania przyjemnie ciepłego i gładkiego futra psa.
Spojrzała na mężczyznę z zamiarem oznajmienia mu, że musi to
wszystko wpisać teraz do kartoteki, ale gdy tylko odwróciła wzrok,
coś ją zatrzymało.
Dopiero
wtedy przyjrzała mu się dokładnie. Był wysoki, choć nie jakiś
olbrzymi – z jej wzrostem wszystko wydawało się wielkie. Miał
ciemne, niemal czarne włosy, mokre i rozwichrzone od prób ułożenia
ich po wyjściu z ulewy, dość gęstą brodę i niebiesko-szare
oczy, otoczone delikatną siecią pierwszych zmarszczek. Granatowy
sweter, w który był ubrany, uchylał rąbka tajemnicy na temat
niemałej muskulatury jego rąk.
Zośka
zmarszczyła brwi.
–
Przepraszam, czy pan pracuje w telewizji?
Mężczyzna
roześmiał się, pogłębiając sieć zmarszczek wokół oczu.
Zabrał suczkę ze stołu i trzymał nieprzerwanie na rękach. Zosi
przemknęły przez myśl gigantycznych rozmiarów ciężary, które
musiał podnosić na siłowni, by nosić takie obciążenie na
rękach, jak gdyby ważyło niewiele więcej od worka ziemniaków.
–
Nie, dlaczego pani pyta?
Wzruszyła
ramionami, siadając przy komputerze.
–
Bo wydaje się pan znajomy – odparła, skupiając się na
wpisywaniu danych do komputera. – Ale to pewnie przez tatę. Ogląda
tyle sportu w telewizji, że musiałam pana pomylić z jednym ze
sportowców.
Zapadła
cisza. Zosia zerknęła kątem oka na mężczyznę. Wydawał się
nieco mniej rozluźniony niż do tej pory. Cisza trwała na tyle
długo, że kobieta zdążyła na dobre zatopić się na uzupełnianiu
danych w kartotece.
–
Można chociaż wiedzieć jaki?
–
Hmm? – mruknęła, odwracając półprzytomny wzrok w kierunku
właściciela.
Uśmiechnął
się, ale był to nerwowy uśmiech.
–
Sport – odparł. Nadal nie rozumiała. – Jaki jest ulubiony sport
pani ojca. Jeśli można wiedzieć – dodał pospiesznie.
Zośka
plasnęła się z otwartej dłoni w czoło.
–
No tak, przepraszam, jestem od rana na nogach – wytłumaczyła się
ze śmiechem. – W zasadzie każdy – odpowiedziała, wracając
oczami do ekranu. – Począwszy od typowej piłki nożnej, poprzez
siatkówkę, ręczną, koszykówkę, lekkoatletykę... aż na skokach
narciarskich skończywszy. Tylko curlingu i saneczkarstwa nie cierpi.
Twierdzi, że ani jedno, ani drugie nie może nazywać się sportem.
Mężczyzna
wydawał się pogrążony w myślach, przyglądał się sierści
swojego psa i już nie odpowiedział.
Minęło
kilka minut wypełnionych klikaniem klawiatury. Jeśli panowała przy
tym atmosfera niezręczności, to Zosia jej nie odczuła. Potrafiła
milczeć między obcymi bez poczucia, że brakuje słów, które
zagłuszyłyby pierwsze myśli.
–
Jest pan pewien, że suczka jest do nas zapisana, panie...
–
Tak, tak, ma kartotekę – przerwał jej szybko.
Zosia
ściągnęła brwi. Przez parę sekund z zastanowieniem wpatrywała
się w monitor, śmiesznie przy tym składając usta w dziobek.
–
Imię psa?
–
Alaska.
Wstukała
kilka liter z szerokim uśmiechem na twarzy.
–
Bardzo ładne. – Właściciel odwzajemnił ten gest. – Kupiona z
profesjonalnej hodowli? – Pochyliła się znów nad klawiaturą.
–
Nie wiadomo. – To zainteresowało ją na tyle, by ponownie spojrzeć
na swojego rozmówcę. Nadal się uśmiechał. – Zaadoptowałem ją
ze schroniska.
Mimo
podskórnego gniewu za historię z szynszylą, Zosia poczuła nić
sympatii do właściciela Alaski. Zerknęła na śpiącą już na
jego rękach suczkę i pomyślała o tym, jak ktokolwiek mógł
chcieć wyrzucić tak cudowną istotę. Jak ludzie w ogóle mogą
wyrządzać krzywdę zwierzętom.
–
Bardzo dobre posunięcie – odparła, kończąc wpis i starając się
przy tym ukryć nutkę dumy, która zadźwięczała w jej głosie.
Odpowiedział
jej włochaty uśmiech.
Kilka
minut później właściciel dostał wydruk, z którym miał się
zgłosił do recepcji, żeby zapłacić za wizytę. Został też
ponownie upomniany ściszonym głosem, żeby przez kolejne trzy dni
zgłaszać się na zastrzyk, a wyniki przekaże mu ktoś
telefonicznie, ale nie powinien się martwić.
–
Bardzo dziękuję za szybką pomoc – powiedział, ściskając jej
dłoń. – I przepraszam, że napaskudziłem, ale samochód mam u
mechanika, a w tej ulewie taksówka...
Zosia
pokręciła głową, a potem machnęła lekceważąco ręką.
–
Nic nie szkodzi – odparła. – Najważniejsze, że to tylko
deszczówka, a nie... coś gorszego.
Jeśli
jej rozmówca się zdziwił, to jego śmiech świetnie to zamaskował.
–
Gdyby się coś działo, proszę się natychmiast zgłosić na ostry
dyżur. Nigdzie się nie wybieram dzisiejszej nocy.
Ostatni
raz zmierzwiła Alasce sierść na łbie, a potem odetchnęła z
ulgą, opierając się o blat, kiedy drzwi za nią i jej panem się
zamknęły. Z Zosi uszło powietrze, a przecież noc dopiero się
zaczynała.
* * *
Była
już ósma, kiedy Zośkę obudziły pełne błagania o litość
dźwięki ekspresu do kawy. Otworzyła klejące się, ciężkie
powieki po niecałych dwóch godzinach snu i zobaczyła wolno
wspinające się po ścianie pokoiku, poszatkowane przez liście
pobliskiej topoli światło słoneczne. Spojrzała na zegarek. Nadal
czuła potworne zmęczenie, ale wiedziała, że nie zaśnie ponownie,
dopóki Weronika nie opuści mieszkania.
Patrząc
w szarzejący sufit, pomyślała o poprzedniej nocy.
Niestety,
pobożne prośby jej i Gośki nie zostały wysłuchane. Trafiła na
aż trzy przypadki ciężkiej babeszjozy, więc pobrała mnóstwo
krwi – zarówno do badań biochemicznych, jak i morfologicznych.
Przy okazji kazała laborantce zadzwonić do właściciela Alaski z
wiadomością, że jego pupilka jest wolna od wszelkich chorób
odkleszczowych, wystarczą zastrzyki na wirusa. Niestety, druga
połowa października była najlepszą porą dla kleszczy, które
czyhały w wysokich trawach i zwisały z liści drzew, żeby
zaatakować nie tylko czworonożnych, ale i tych dwunożnych
osobników. Kiedy zjawiła się koleżanka z porannej zmiany i opadł
w Zosi poziom adrenaliny, poczuła zmęczenie. Normalnie musiałaby
się stawić dziś popołudniu, ale ze względu na przepracowanych
kilkanaście godzin, została zastąpiona.
Zośka
westchnęła, ale – skuszona pobudzającym zapachem kawy – wyszła
z łóżka, wkładając kapcie i szlafrok. Choć nie była jej wielką
fanką, lubiła ten aromat, powlokła się więc jego śladem do
kuchni.
Słysząc
szuranie, Weronika gwałtownie odwróciła się za siebie i
natychmiast uśmiechnęła.
– O
matko, Zośka, wstałaś! – zawołała w zakłopotaniu. – Boże,
obudziłam cię?
Zośka
klapnęła przy stole, podpierając głowę ręką.
–
Czy Bóg się obudził, to nie wiem – odparła, a Werka zaśmiała
się cicho. – Ale ja na pewno.
–
Przepraszam, nie chciałam! – zarzekała się współlokatorka z
autentyczną skruchą.
Ekspres
zaprzestał swojej głośnej pracy, a dziewczyna wyjęła spod kolby
filiżankę czarnej, parującej kawy. Nie znosiła kubków –
wyznawała zasadę, że kawa najlepiej smakuje skondensowana w o
wiele mniejszym naczyniu.
Zośka
machnęła półżywo ręką.
Weronika
dosiadła się do kuchennego stolika z trzema krzesłami, przynosząc
z sobą nie tylko kawę, ale i śniadanie. Zosia patrzyła na jej
pierwszy posiłek, ale nie czuła się głodna. Wiedziała, że
najpierw musi zaspokoić potrzeby mózgu. Przyglądała się więc,
jak współlokatorka je, a ta wtrąciła między kolejnymi kęsami:
–
Pamiętasz, mam nadzieję, o obietnicy?
Zosia
jęknęła.
–
Niestety tak – odparła.
Weronika
wywróciła oczami ze śmiechem, po czym upiła łyk kawy ze swojej
specjalnej, kunsztownie ozdobionej filiżanki. Wyglądała jak
zupełne przeciwieństwo Zosi – wysoka, z gęstymi, ciemnymi
włosami, które same skręcały się w duże, sprężyste loki.
Potrafiła patrzeć oczami w kolorze swojego ulubionego trunku spod
gęstych rzęs tak, że naprawdę niewielu ludzi potrafiłoby się
temu oprzeć. A gdy dodawała do tego firmowy uśmiech, mogła być
pewna, że cokolwiek chciała osiągnąć – postawi na swoim. To
przysparzało jej adoratorów, ale ona skutecznie sobie z nimi
radziła. Było to o tyle zaskakujące, że w ogólnym rozrachunku
miała tendencję do podejmowania spontanicznych decyzji, a
przemyślanie i planowanie najwyraźniej uważała za swego rodzaju
faux pass.
Zosia
podziwiała w niej tę lekkoduszność, chociaż sama nie mogła
powiedzieć o sobie, że jest bardzo przywiązana do działania wedle
założeń. Jej życiowy optymizm był jednak nieco mniejszy.
–
Nie przesadzaj – powiedziała Weronika, nie tracąc zapału. –
Krystian jest fajny. Kiedy masz wolne?
Zośka
zmarszczyła brwi w skupieniu, próbując sobie przypomnieć nowe
ułożenie grafiku.
– W
przyszłym tygodniu w weekend – przyznała ze niezbyt dobrze
skrywaną niechęcią.
–
Pogadam z Krystianem i jakoś się zgadamy – odparła na to
pogodnie Weronika. Widząc jednak minę współlokatorki, wywróciła
oczami. – Spróbuj nie być sceptyczna, dobrze? Dla mnie?
Zosia
ponownie jęknęła.
–
Wiesz dobrze, że nie jestem typem osoby, która przypada wszystkim
do gustu – argumentowała, chociaż wiedziała, że nie wolno jej
złamać danego słowa.
Weronika
dojadła bułkę i dopiła kawę, uśmiechając się, jakby wiedziała
coś, co Zosia jej przyjaciółka miała dopiero poznać.
–
Mam wrażenie, że tym razem będzie jednak inaczej. – Zośka nadal
krzywiła się sceptycznie. – Zaufaj mi?
Zrezygnowana,
weterynarz wypuściła ze świstem powietrze i machnęła ręką.
–
Niech ci będzie – mruknęła, bardziej w kierunku stołu niż
współlokatorki. – Ale idź już, zanim się rozmyślę.
Weronika
zaśmiała się perliście i wykrzyknęła pożegnanie w drzwiach.
Twarz Zosi, dotąd zmarszczona przez wizję nadchodzącego spotkania
z wielką miłością Werki, wygładziła się, gdy tylko ta
uświadomiła sobie ważną rzecz: teraz miała wręcz laboratoryjne
warunki do spania.
Obudziła
się koło godziny czternastej i dopiero wtedy uderzyła w nią
rzeczywistość: bałagan w mieszkaniu, pusty żołądek, nieumyte
włosy, nieruszona książka, nienauczone notatki. Z ciężkim
westchnieniem i dozą tęsknoty za beztroskim stanem snu, po raz
drugi tego dnia wygramoliła się z pościeli. Stwierdziwszy, że bez
porządnego prysznica nie będzie zyska siły na nic, zaczęła od
wejścia pod strumienie ciepłej wody.
Krople
odbijały wpadające do środka światło słoneczne. Jego promienie
opierały się na szklanym skrzydle kabiny, uwidaczniając na nim
ślady niemożliwego do umycia osadu z kamienia wodnego. Woda mąciła
obraz z zewnątrz. Zastygłe krople przypominały nieumyślny wzór
natury, trwały i niechciany. Był wyczuwalny w dotyku jako drobne
wyżłobienia. Odpryskująca z deszczownicy woda uderzała weń raz
po raz, momentalnie spływając, ale nie niszcząc przy tym wzoru.
Zosia obserwowała wędrówkę jednej z kropel aż do samego końca
szkła, z którego zeskoczyła, mieszając się z tumultem u stóp,
na białym dnie brodzika.
Zajęło
jej kwadrans, żeby się zorientować, że stoi pod prysznicem i
nawet się nie myje. Prędko nadrobiła stracony czas i po dwudziestu
minutach już znajdowała się w kuchni, przygotowując obiad z tego,
co zostało – makaron wstążki ze szpinakiem. Włączyła
telewizję, ale nie oglądała jej; w pocie czoła układała wstążki
w zielonkawy wzór choinki, chociaż do świąt pozostały jeszcze
dwa miesiące. Prezenterka mówiła coś o aborcji, ale Zosia nie
lubiła tego szumu, wzajemnej nienawiści, sporów, politycznego
błota. Jedyny szum, który ją inspirował, panował w klinice.
Wadliwy ekspres do kawy w dyżurce. Szczekanie jamnika pani Łucji,
Balbiny, na widok Gosi. Metalowy dźwięk prętów klatek. Brzęcząca
praca jarzeniówek i zapach ulubionej herbaty z dyżurnej szafki. I
nawet pani Helena, jedna ze sprzątaczek, która kiedyś zauważyła
wyrzucone przez przypadek notatki Zosi i uratowała jej egzamin.
Zawsze pytała, co słychać na Śląsku i jaka pogoda jest teraz w
Katowicach. W odległym o dziesiątki kilometrów domu Zośki.
Słońce
ratowało się ostatnim blaskiem, a firaną poruszał już zimny
wiatr, więc lokatorka mieszkania podeszła do okna, żeby je
zamknąć. Ostatniej nocy obiecała sobie, że zadzwoni do rodziców.
Nie zamierzała z tym zwlekać. Chwilę później złapała za
telefon i wybrała kontakt zapisany jako Mama.
–
Cieszę się, że dzwonisz – usłyszała po drugiej stronie.
– Co u ciebie słychać? Mam wrażenie, że wieki nie
rozmawiałyśmy!
Zośka
uśmiechnęła się, skubiąc poszewkę ozdobnej poduszki na kanapie.
–
Nieźle. – Pomyślała o tych babeszjozach, które pojawiały się
jedna po drugiej, jak epidemia. – Wczoraj zastępowałam koleżankę
i byłam jakieś... dwadzieścia godzin na nogach. Ale przeżyłam. –
Zaśmiały się z mamą. – A co u was?
–
Aaaa, wiesz – głos mamy zmienił ton. – Ojciec po
całych dniach ogląda kolejne mecze. Strach pomyśleć, co to
będzie, jak się zaczną sporty zimowe! Przecież ja go od
telewizora nie odciągnę!
Nostalgia
ścisnęła Zosiowe serce.
–
Rób codziennie chilli, a istnieje szansa, że obejrzysz jakiś
odcinek Barw szczęścia.
Mama
odpowiedziała dźwięcznym śmiechem.
–
Myśleliśmy nad kupnem osobnych telewizorów, ale... tak źle
jeszcze nie ma. Jeszcze chcemy z sobą gadać. Poza tym tak ładnie u
nas ostatnio, że ojciec sam mnie na spacer wyciągnął. Więc na
razie nie wiemy, co z tym fantem zrobić.
Jeśli
tylko myślała o tego typu sprawach, Zosia zawsze chciała, żeby
jej przyszłe małżeństwo przypominało to, które wiedli jej
rodzice. Nie chodzi o pasję ojca czy zdolności kucharskie mamy, ale
o bezustanną potrzebę komunikacji. O to, że czas nie zdążył
wykruszyć z nich uczuć. Może i nie były płomienne jak przed
laty, ale Zosia nigdy nie widziała, żeby jej opiekunowie mieli
siebie nawzajem dosyć albo okazywali sobie obojętność. Tylko tak
wyobrażała sobie fundamenty domu, w którym miałaby zamieszkać
jej przyszła rodzina.
– A
na Wszystkich Świętych przyjedziesz?
Zośka
westchnęła. Miała sporo nauki, ale jeszcze większą potrzebę
pobycia z dala od obowiązków.
–
Przyjadę.
Porozmawiała
jeszcze chwilę, aż w końcu stwierdziła, że znowu jest zbyt
zmęczona, żeby dalej funkcjonować, więc postanowiła do reszty
zmarnować ten dzień. Założyła swój t-shirt z napisem Im
dłużej znam ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta, do tego
dorzuciła spodnie dresowe i skarpetki i odpłynęła w przyjemną
otchłań snu.
* * *
–
Muszę przyznać, że jestem zaskoczony.
Gabinet
szefa zawsze budził w Zośce respekt; solidne, dębowe meble, jedna
ściana całkowicie zakryta półkami na książka, ta za biurkiem –
dyplomami, wyróżnieniami, certyfikatami. Siedziała w miękko
obitym fotelu, ściskając bezwiednie podłokietnik. Nie była pewna,
po co szef ją wezwał i, prawdę mówiąc, miała szczerą ochotę
uciec stamtąd w trybie natychmiastowym.
Wbiła
spojrzenie w szefa. Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, z
czarnymi włosami, która coraz skuteczniej pokrywała siwizna.
Wyglądał niezwykle krzepko jak na swój wiek; Zośka czasem
próbowała go sobie wyobrazić w młodości i doszła do wniosku, że
mógł stanowić całkiem niezłą partię. Przynajmniej od fizycznej
strony – jego osobowość nie stanowiła dla niej przyjemnego
tematu do rozważań.
Teraz
pochylał się nad jakimiś dokumentami, z okularami w czarnej
oprawie na nosie. Dopiero po kilkunastu sekundach podniósł wzrok na
swoją pracownicę. Ta uparcie milczała, czekając na dalszy ciąg
jego myśli.
–
Nie spodziewałem się, że mam pod sobą tak wybitnego diagnostę.
Ton,
w którym padło to zdanie, sprawił, że Zośka zacisnęła zęby. W
oczach szefa czaiła się groźba.
–
Twój pierwszy wczorajszy przypadek – ciągnął, przeglądając
zgromadzone na biurku papiery. W końcu znalazł odpowiedni i
przeczytał coś z niego. – Suka rasy husky, Alaska. – Zośka od
razu przywiodła na myśl nie tylko samego psa, ale i jego
właściciela, wysokiego, włochatego i dziwnie znanego. – Skąd
pewność, że to nie babeszjoza?
–
Za niska temperatura. Mniejsza typowość objawów.
–
Naraziłaś psa i nas na szwank.
Zośka
zazgrzytała zębami.
–
Nikogo na nic nie naraziłam. Badanie to potwierdziło.
–
Nie uważasz, że podjęłaś decyzję zbyt pochopnie?
–
Nie.
Mierzyli
się przez chwilę wzrokiem bez słowa.
– A
ja uważam, że miałaś zbyt wiele pewności siebie. Jeszcze nie
masz specjalizacji, nie powinnaś wysuwać takich diagnoz. Być
może... za wysoko mierzysz, a to zawsze szkodzi. – Groźba w jego
oczach była niemal oczywista. – Mam nadzieję, że weźmiesz sobie
do serca tę radę, bo kolejna może być ostatnią daną ci przeze
mnie w tych murach.
Zośce
cisnęło się na usta wiele słów, ale każde dusiła w sobie,
wiedząc, że nie może dać się ponieść emocjom. Zbyt wiele
kosztowało ją dotarcie do tego punktu, by porzucić wszystko, co ma
i zacząć od nowa w innym miejscu. Prędko myślała nad tym, jak
sobie zrekompensuje taką dawkę tłumienia gniewu.
–
Możesz odejść – rzucił jak gdyby nigdy nic, wracając do
uzupełniania dokumentów.
Po
chwili za Zosią cicho zamknęły się drzwi. Mimo wszystko.
Kiedy wchodziła do dyżurki, kątem oka spostrzegła radosny,
zamiatający, biały ogon Alaski i bezładne włosy jej właściciela,
a także jego śmiech, gdy rozmawiał z Gosią przy kontuarze. Dziś
kto inny wykonywał zastrzyk.
Po
raz pierwszy w życiu Zosia cieszyła się na myśl o dniu wszystkich
świętych i nie mogła się go doczekać.
Cześć.
Pierwszy raz piszę o
siatce. Miejcie wyrozumiałość, okej? Do tego i do mojego pisania.
Albo nie, do tego drugiego nie. Ale uprzedzam wszelkie hejty, że ten
rozdział dodaję po dość powierzchownym sprawdzeniu. Za tydzień
pewnie tego pożałuję, ale raz kozie śmierć. Następne będą już
sumienniej kontrolowane.
A w ogóle to co tam? Co
powiecie? I – najważniejsze – czy zostaniecie?
Jej! Kolejne opowiadanie od Ciebie! Jeej! Więcej do czytania i trza będzie pilnować i dopilnuję, więc zostanę. I wybacz tak krótki komentarz, ale kodeks wzywa 8)
OdpowiedzUsuńCzytałam strasznie na raty, ale dobrnęłam do końca i zostaję na dłużej. Podoba mi się to, nawet bardzo podoba. Ciekawi mnie tylko, dlaczego Zośka, oglądająca mecze, nie rozpoznała Grześka. Hmmm, może to po prostu moje skrzywienie. W każdym razie czekam, bo coś mi mówi, że to dopiero początek. Wybacz za bezsensowny komentarz, ale po rewelacjach dnia dzisiejszego stać mnie tylko na tyle. Następnym razem się przyłożę.
OdpowiedzUsuńKaro, Ty wiesz, totalnie mnie uwiodło pisanie o naczelnym włochaczu polskiej siatkówki i jego przyjaciółce, a jeszcze bardziej uwiódł mnie styl w jakim to piszesz. Czyta się to niesamowicie lekko, czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńNo, no, powiem, że szykuje się kolejne świetne opowiadanie! Zaciekawiłaś mnie i to bardzo. Masz fajny styl pisania, to się ceni. Tutaj właściwie poznałam drugie oblicze twej pisaniny - inny niż u Tośków, gdzie wszystko jest pisane z jajem. Tu zobaczyłam poważniejszą ciebie i, szczerze mówiąc, podoba mi się równie bardzo. Wiem, że to chyba nie pierwsze dzieło spod twej ręki w takim stylu, ale raczej nie miałam jeszcze okazji czytać innego twojego opowiadania niż Tośki.
OdpowiedzUsuńTak więc zostaję na 100%. Włochaty Grześ+Alaska pisane twą ręką bardzo mnie ciekawi. Czekam na dalsze przygody Zośki💕
Powodzenia z tym, Tośkami i magisterką!😜
Tak! Z niecierpliwością czekałam na pierwszy rozdział tego opowiadania, mimo że nie jestem jakoś bardzo z siatkówką związana. Ale, co ważniejsze, nie zawiodłam się! Udało Ci się w tym rozdziale stworzyć taki klimat, że ja tu zostaję i koniec :D kiedyś w poprzednim komentarzu do nie-lotnych napisałam, że mogłabym czytać wszystko co będzie Twojego autorstwa i miałam rację. Nie przestawaj proszę :D Cóż więcej mogę napisać, z taką samą niecierpliwością jak na pierwszy rozdział czekam i na kolejny.
OdpowiedzUsuńM.
Nie zdarzyło mi się jeszcze czytać o pani weterynarz i podziwiam Cię za to, że fajnie ogarniasz o co w tej pracy właściwie chodzi. Ja chyba nie miałabym odwagi brać się za taką tematykę, bo w życiu nawet rybki nie miałam, więc gabinetu weterynaryjnego na oczy nie widziałam ;)
OdpowiedzUsuńZosia wydaje się sympatyczna. Taka normalna. No wiesz, spoko babka. Tyle mogę Ci powiedzieć na początek. Grzesia poznawać nie musiała, bo w końcu to nie ona, a jej tata przesiaduje w kółko przed telewizorem. Swoją drogą - doskonale bym się z nim dogadała.
Krótki ten komentarz i bez żadnej treści, ale to dopiero pierwszy rozdział, więc na razie wiele Ci nie jestem w stanie powiedzieć XD Także pisz szybko następny! :*
Obiecałam, więc przybywam!
OdpowiedzUsuńMoże zacznę od tego, że naprawdę podoba mi się styl, w jakim piszesz. Starasz się nie tylko opisywać w najprostszy sposób czynności czy wygląd czegokolwiek, ale skupiasz się też na takich elementach jak np. światło. Mimo że mamy już lipiec, tak świetnie opisałaś ponurą, październikową pogodę, że poczułam się jakby już była jesień. Serio, deszcz zawsze wprowadza coś takiego fajnego, a do tego jak ktoś go w taki fajny sposób przedstawi.
Ostatnio dość często bywam u weterynarza (to znaczy mój kot, nie ja) i widzę jaki zapieprz tam mają, więc zmęczeniu Zośki wcale się nie dziwię. Podoba mi się to, w jaki sposób myśli o swojej pracy - jak rozmawiała z Alaską, oburzyła się na historię Grzesia o szynszyli i jak myślała o szumie w klinice. Bardzo to piękne wszystko, naprawdę.
Kiedy Łomacz wypowiedział imię "Zośka" byłam pewna, że rozpoznał w lekarce kogoś znajomego. A tu proszę, parsknęłam śmiechem :D
W ogóle tata głównej bohaterki z opisu przypomina mi własnego, więc te sceny z "Ciągle tylko ten sport w tym telewizorze, przełącz na coś innego" znam doskonale.
Przepraszam, że ten komentarz taki trochę chaotyczny. Chciałam napisać trochę o tym i o tamtym i wyszło, mam wrażenie, jakoś nijak. Ale wszystko jak na razie bardzo mi się podoba - Zosia zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie, o Grzesiu nie wspomnę (rasa psów dla fajnych ludzi - husky!). Lecę do kolejnego rozdziału!
Hej!
OdpowiedzUsuńPierwszy raz coś u Ciebie komentuję, choć twórczość Twoją znam od jakiegoś czasu. Muszę przyznać, że pięknie piszesz. Tak po prostu. Pięknie. Czasem żałuję, że słowo 'pięknie' jest tak często nadużywane - powinno zawsze znaczyć coś wyjątkowego. I dlatego też brakuje mi odpowiedniego przymiotnika, żeby ocenić to, co przeczytałam. Zachwycające, to też dobre.
Zawsze podziwiam autorki, które potrafią tak pięknie opisywać przestrzeń. Zazdroszczę. Nawet opisy pomieszczeń trzymały mnie w napięciu. I deszcz, zimno trochę i to wszystko sprawiło, że zatęskniłam za jesienią, za cudowną brzydotą.
Alaska, zwierzęta, pewnie zarośnięty Grzegorz, deszcz, Zośka - jaki to ładny obrazek. Trzeba się uśmiechać, gdy czyta się takie perełki.
Uwielbiam, gdy autorki podchodzą tak profesjonalnie do tematu, o którym piszą, gdy ja wiem, że nie piszesz byle czego i wszystko jest przemyślane. Dojrzałe pisanie to coś, czego ja na bloggerze wciąż, często bez powodzenia, szukam.
Do tego blog, jego wygląd jest bardzo ładny. Spokojny, bardzo elegancka czcionka.
Poczytam kolejne rozdziały w przerwie między jednym zagadnieniem a drugim.
Wybacz mi formę komentarza. Jestem tragiczna w komentowaniu, dużo bałaganu, bo dużo myśli. Do tego bardzo długi czas nie było mnie na bloggerze, to pierwszy blog, na którym zajrzałam po jakimś prawie roku.
Cudowności życzę.
Annie Kannie, http://my--niepokonani.blogspot.com/ i przede wszystkim jaskolka-uwieziona.blogspot.com