[
►]
Kiedy Zosia otworzyła oczy, sufit ponownie nie był tym, który
zwykła oglądać dobrych kilka lat, ale zaczynała się do niego
przyzwyczajać.
Chociaż bardzo się starała, nie potrafiła w żaden sposób
przekazać rodzicom, jak bardzo ukontentowana była ostatnią zmianą
w swoim życiu. Gdy do nich dzwoniła z wielką nadzieją, że będzie
mogła się podzielić swoim szczęściem, ci nie odbierali ani nie
oddzwaniali albo zbywali ją, tłumacząc, że nie mają czasu. W
połączeniu z dotychczasowym ich zachowaniem, ta nowa forma obcości
zaczynała stanowić powód do coraz silniej kiełkującego w Zosi
niepokoju. Dała jej powód do zastanowienia się, czy aby na pewno
chodzi o zwykłą kłótnię. Być może kryli się z wiadomością,
która bardzo by ją zasmuciła. I o tym właśnie myślała Żmuda,
leżąc przed piątą rano w swoim łóżku, czekając, aż rozbrzmi
budzik. Już siódmy raz w nowym mieszkaniu.
Czynnikiem wzmacniającym poczucie szczęścia był brak kontaktu z
szefem. W ostatnim czasie był bardzo zajęty i prawie nie wpadał do
kliniki, a przynajmniej nie w godzinach, w których pracowała w niej
Zosia. Dzięki temu mogła uznać, że ich stosunki przestały być
zupełnie wrogie, a zaczęły się skłaniać ku neutralnym.
Niezaprzeczalny minus zaś stanowiły telefony od Weroniki. I nie
chodziło o sam fakt, że chciała utrzymywać kontakt ze swoją
przyjaciółką, bo na myśl o tym Zosi robiło się cieplej na
sercu. Problem tkwił w głównym powodzie tych telefonów –
Grzegorzu. Weronika ani na chwilę nie porzuciła myśli, że między
Zośką a Grześkiem zaiskrzyło, a im więcej entuzjazmu Żmuda
przejawiała w opowieściach o nowym współlokatorze, tym więcej
teorii spiskowych produkowała głowa Stachurskiej.
A przecież Zosia nie mówiła żadnych niesamowitości. Najbardziej
zachwycało ją ich milczące porozumienie, równowaga sił. Ale
Werka ignorowała te chyłkiem przemycane aluzje, przerywając
zniecierpliwionym: „No ale o czym rozmawialiście?!”. Jedynym
sposobem, by odwrócić jej uwagę, było pytanie o jej
współlokatora. I ten temat podjęła Zośka w krytycznym punkcie
ich ostatniego spotkania na kawie.
– O nie, nie wkręcisz mnie w to! – zaręczyła Weronika twardo.
– Masz mi ze szczegółami opowiedzieć, o czym rozmawialiście
dziś rano.
Pod tym względem Weronika przypominała nastolatkę, która chce
analizować każdy gest i słowo swojego obiektu westchnień.
– A poza tym opowiadałam ci już, jak wspaniale mieszka mi się z
Krystianem – dodała.
– A ja tłumaczyłam ci ze sto razy, że Grzesiek i ja jesteśmy
tylko współlokatorami! – zawołała Zośka, której powoli
zaczynało brakować cierpliwości, jednak swoją wypowiedź okrasiła
uśmiechem.
– Tym lepiej, nie będziesz musiała w przyszłości zmieniać
adresu – zażartowała Stachurska, czym zarobiła sobie na pełne
dezaprobaty spojrzenie przyjaciółki.
– Tak, tak, zaraz z rozpędu nazwisko zmienię – mruknęła
Zośka, biorąc do ust kawałek kakaowej muffinki.
– Aż tak to nie… – odparła jej przyjaciółka. – Choć to
zależy, czy ładne. Jak on się w sumie nazywa?
To pytanie podziałało na Żmudę jak uderzenie łomem w głowę.
Przez kilka pierwszych sekund starała się opanować narastającą w
niej panikę, by potem dojść do wniosku, że… nie ma pojęcia,
jak nazywa się jej współlokator. Tydzień temu przecież pytała
ją o to mama i nie tknęło ją nic, by uzupełnić przedziwne luki
w wiedzy. Pamiętała jednak dokumenty, na których się podpisywali
i zdawało jej się, że ma na nazwisko jakoś… Łomski?
– Łomacz – odpowiedziała niby od niechcenia, w duchu jednak
odczuwając sporą ulgę, że nie jest kompletnie nierozgarnięta.
Jak mogła nawet nie zapamiętać jego nazwiska? W całym tym
zamieszaniu była tak skupiona na nadchodzącej zmianie, że nawet
nie wykazała większego zainteresowania osobą, z którą miała
zamieszkać.
– Ech, to nie warto – machnęła do żartów ręką Weronika. –
Ale przynajmniej się dogadujecie, prawda?
Zasadniczo ich porozumienie było milczącym układem; rozmawiali
bardzo niewiele, ponieważ praca Grzegorza pochłaniała go czasem na
całe dnie. Raz nawet zdarzył mu się dwudniowy wyjazd w ciągu tego
tygodnia, więc ich komunikacja opierała się na zostawianiu sobie
informacji na kartkach przyczepionych magnesami do lodówki i
wyznaczaniu osoby do zrobienia obiadu. Poza tym jedyne odgłosy,
które dochodziły z ich mieszkania, to były pojedyncze szczeki i
wycia Alaski, ewentualnie ciche głosy z telewizora. Zośka zresztą
sama była w nie mniejszym stopniu zaabsorbowana kliniką i nauką, a
także weekendowymi wyjazdami na uczelnię, więc nawet nie było
kiedy porozmawiać.
Być może dlatego zmiana tak bardzo ucieszyła Zośkę. Wraz z
przeprowadzką zyskała samotnię, nie rezygnując przy tym z
obecności innych. Mogła być sama w towarzystwie. Przy wiecznie
żywej, energicznej, pełnej pomysłów Weronice było to niemożliwe.
Był to kolejny raz, kiedy Żmuda pomyślała źle o swojej
przyjaciółce. Z każdym takim momentem narastało w niej poczucie
winy. Przecież nadal ceniła ją jako osobę, ufała jej jak nikomu
innemu i nie uważała, że są dla siebie nieodpowiednie. A jednak
życie zdawało się dawać jej dyskretne znaki, których
interpretacja zawsze miała pejoratywny wydźwięk.
– Tak, można tak powiedzieć – odparła, z rosnącym niepokojem
patrząc, jak deszcz uderza w duże okno kawiarni.
*
* *
W takiej milcząco-kartkowej atmosferze upłynęły cztery kolejne
tygodnie. Mróz tężał z każdym dniem, aż wreszcie kałuże
zamieniły się w tafle lodu, a krople deszczu w płatki śniegu. To
właśnie on przypomniał Żmudzie o tym, co się zbliżało – o
świętach. Pewnego dnia, kiedy dopadł ją na zakupach, po powrocie
do domu spojrzała na kalendarz i z przerażeniem odkryła, że
został już tylko tydzień do Bożego Narodzenia. Nawał obowiązków
i kłopoty pochłonęły jej myśli do tego stopnia, że zapomniała
o swoim ulubionym czasie w ciągu roku.
To z kolei spowodowało całą lawinę innych zmartwień, jak choćby
prezenty. Miała naprawdę niewiele czasu, by znaleźć odpowiednie
upominki dla rodziców, takie, które świadczyłyby o tym, że ich
zna i kocha, a przy tym nie byłyby zwykłymi, uniwersalnymi
„kurzołapami”. Jednak w świetle ostatnich dwóch miesięcy
trudno było jej stwierdzić, czy rodzice w ogóle cieszyli się na
myśl o jej powrocie na święta. Przez moment miała nawet myśl, że
być może wcale sobie tego nie życzą, bo przez telefon nadal
wydawali jej się obcy i odlegli. No i pozostawała kwestia pracy.
Przegapiwszy moment na zmiany w grafiku, Zośka znalazła się na
straconej pozycji i z lekką paniką pomyślała o konieczności
rozmowy z szefem na tak delikatny temat jak zmiana ustaleń
dotyczących dni wolnych na tak krótko przed nimi.
Starając się wyprzeć czarne wizje z głowy, po krótkim
zatrzymaniu, jakie spowodowało w niej uświadomienie sobie, jaki
dzisiaj jest dzień miesiąca, Żmuda ruszyła dalej.
Przeszedłszy parę metrów, znalazła się znów naprzeciw
ocienionej szyby, zza której paliły się niebieskawe światła
akwariów. Dzięki nim dało się zobaczyć ustawione na samej
podłodze klatki z chomikami i królikami. Choćby bardzo chciała,
Zosia nie potrafiłaby się powstrzymać przed dopełnieniem swojego
codziennego rytuału w postaci pięciominutowego postoju przed
sklepem zoologicznym. Z jednej strony czuła ogromny żal do
przedsiębiorców, dla których dobro zwierząt było sprawą
drugorzędną, z drugiej – patrząc na te słodkie pyszczki wcale
się nie dziwiła, że interes kwitł. Takiej twarzyczce łatwo dać
się namówić.
Zosia westchnęła, dostrzegając w ciemnym, niewyraźnym odbiciu
lawirujące płatki śniegu za swoimi plecami. Była to jedna z dwóch
rzeczy, które nie pozwalały jej nogom odmówić posłuszeństwa ze
zmęczenia – drugą był obiad.
Kiedy zziębnięta i głodna weszła do ciepłego mieszkania, niemal
od progu powitał ją Grzesiek z miną, która wzbudziła w niej
pewne obawy.
– Cześć. Udzielam ci pełnego pozwolenia, żeby mnie zabić –
oznajmił na wstępie.
Zośka powolnym ruchem domknęła drzwi, po czym zaczęła odwijać
szal.
– To miło z twojej strony, ale morderstwo zwykle musi mieć jakąś
przyczynę – odparła.
Grzegorz zaśmiał się nieco nerwowo.
– Cóż… zapomniałem o obiedzie.
Jakby w odpowiedzi na to żołądek Żmudy wydał z siebie dość
głośny, burczący odgłos, a ona miała tylko nadzieję, że była
jedyną osobą, do której uszu ten dźwięk dotarł.
Sekundę później zza pleców jej współlokatora wyłonił się
duży husky, który na jej widok natychmiast przystąpił do
procedury powitalnej, bardzo zresztą wylewnej.
– Ale bez obaw! – zawołał Grzesiek w pośpiechu, widząc, że
Zosia zaczyna zdejmować kolejne elementy odzienia wierzchniego. –
Mam pewien plan.
Żmuda uniosła brwi, rozjaśniając twarz.
– Co to za plan?
Na twarzy Grzegorza pojawił się wyjątkowo szeroki uśmiech.
– Lubisz wyżerkę bez gotowania?
Pół godziny później siedzieli w przytulnej, ciepłej restauracji,
jednej z tych, w których Zosia rzadko bywała – w której
eleganckie, błyszczące kieliszki, talerze i sztućce stały na
stolikach jeszcze zanim się przyszło. Wszystko to było oprawione w
wytworne serwetki z logiem lokalu. Choć kreowana w knajpie atmosfera
daleka była od sztywnej, to Zośka miała wrażenie, że swoimi
dżinsami i bluzką z napisem „Jestem świnią” średnio
wpasowała się w otoczenie. Przez pierwszych kilka minut walczyła z
natrętnymi myślami, ale Grzegorz sam był ubrany bardzo podobnie i
nic sobie z tego nie robił, swobodnie komentując czytane właśnie
menu. Stwierdziła więc, że wszelkie zamartwianie się zabiłoby
ducha tej wycieczki.
Ku jej zaskoczeniu, tylko niewielka część dań sprawiała wrażenie
wytwornych. Sporo pozycji było bardzo zwyczajnych: kurczak na kilka
sposobów, pieczone ziemniaki, placki, naleśniki – wszystko to, co
można sobie bez większego wysiłku zaserwować w domu. Zosia była
tak głodna, że gdyby tylko wypadało, zamówiłaby wszystko po
kolei, mimo że doskonale zdawała sobie sprawę, że przemawia przez
nią wyłącznie wilczy głód.
– Wybrałaś już coś? – Z fantazji na temat zmieszczenia całego
menu w żołądku wyrwał ją głos Grzesia, którego zadowolenie
wskazywało na to, że cieszy go perspektywa najedzenia się bez
wkładu własnego w robienie posiłku.
Zosia z lekkim rozbawieniem zanotowała, że współlokator wydawał
jej się trochę niecierpliwy.
– Tak, tak. Już wiem, co wezmę.
Chwilę później kelner zebrał ich zamówienie i przyniósł
napoje: w przypadku Zosi wodę, dla jej Grzegorza colę.
– Co tam mruczy w klinice? – zapytał, upijając łyk ze swojej
szklanki.
– Cóż, praca, ale ona nie mruczy, tylko wre – odparła Zosia,
podpierając głowę na ręce.
Zapadło chwilowe milczenie. Dobiegały ich różne dźwięki: cicha
muzyka jazzowa, syczenie ekspresu do kawy, pobrzękiwanie szklanek i
talerzy, rozmowy innych klientów i barmanów i na każdym mogli się
koncentrować bez przeszkód, bo cisza między nimi nie wypełniała
szczelnie ich uszu, powodując palące skrępowanie. Wiedzieli, że w
ich przypadku to tak naturalne jak oddychanie. Ot, każdemu czasu
może zdarzyć się zamilknąć podczas rozmowy.
Żmuda wróciła myślami do odbicia w szybie, płatków śniegu i
zaskoczenia na środku chodnika.
– Jak u ciebie zwykle wyglądają święta? – odezwała się po
minucie, uważnie wpatrując się w swojego rozmówcę.
– Zazwyczaj jadę do domu, do Ostrołęki – odpowiedział
Grzegorz dość zdawkowo. – No i wiesz, wieczerza wigilijna,
pasterka…
Zosia pokręciła głową.
– Co? Pewnie jesteś przeciwna żywym karpiom?
Żmuda uśmiechnęła się kącikiem ust.
– To swoją drogą, ale chodziło mi raczej o to, czy starasz się…
no nie wiem… poczuć świąteczną atmosferę w swoim mieszkaniu.
Grzesiek zamyślił się na parę sekund.
– Cóż, w naszym mieszkaniu zwykle stoi „gotowa”, plastikowa
choinka… i to tyle w sumie. Dla samego siebie nie chce mi się
starać.
Zosia zmarszczyła brwi.
– W sensie w Ostrołęce?
Grzegorz milczał kilka sekund, patrząc jej bez skrępowania w oczy
z uśmiechem czającym się w kącikach ust.
– W sensie w naszym w Lubinie.
Zośka bez słowa przytaknęła głową, bawiąc się serwetką.
– Trochę szkoda. Ja bardzo lubię świąteczną atmosferę –
odezwała się po chwili milczenia.
Kilka sekund później zawiesiła bezwiednie wzrok na koszulce
Grzesia – czarnej, z pomarańczową lamówką. Po lewej stronie
dostrzegła wprasowane w materiał logo, które kolorystyką pasowało
do reszty T-shirtu. W środku widniał zarys piłki, więc
wywnioskowała, że jej współlokator musi być czyimś zawziętym
kibicem. Zupełnie jak jej tata.
Tata. Zośka doznała olśnienia.
Objawienie to idealnie zgrało się w czasie z jedzeniem, które
niemal w tej samej chwili zmaterializowało się przed ich oczami.
Grzegorz wyglądał na wniebowziętego i zabrał się do pochłaniania
od razu. Zośka postanowiła również porzucić wszelkie pozory
człowieka cywilizowanego i poszła w ślady Łomacza. Tylko w ten
sposób mogła uczcić swój przebłysk geniuszu i sporą ulgę,
którą przyniosła jej ta myśl.
Dopiero kiedy ich talerze pozostały puste i czyste, Grzesiek
odchylił się z zadowoleniem na krześle, by spojrzeć na swoją
współlokatorkę, która również wyglądała na trochę bardziej
rozchmurzoną.
– Mówiliśmy o świętach – zabrał głos jako pierwszy – a
jakie masz plany na sylwestra?
W całym tym szale, jaki wiązał się z ostatnimi zmianami w jej
życiu, Zosia zapomniała także i o tym święcie – którego
zresztą nigdy nie lubiła. Nie była z tych, którzy uważali, że
nadejście nowego roku należy jako szczególnie celebrować, a
przynajmniej nie w sposób, który doprowadza do ataków paniki
bezbronne zwierzęta, zarówno w domach, jak i te na wolności. Żmuda
bardzo starała się, by dobry nastrój nie wyparował z niej po tym
pytaniu i nie przeobraził się w gniew na Grzesia, zwłaszcza że
zadał je zupełnie niewinnie.
– Nie myślałam jeszcze o tym – odparła, kołysząc szklanką z
wodą i obserwując, jak przezroczysta ciecz sinusoidalnym ruchem
obmywa ścianki naczynia.
Łomacz uniósł brwi.
– Naprawdę? A co, jeśli okaże się, że będziesz musiała
zostać sama w domu?
Zosia wzruszyła ramionami.
– Sylwester z książką i winem brzmi tak samo świetnie jak
potańcówka.
W odpowiedzi na włochatej twarzy Grzesia pojawił się szeroki
uśmiech. Zośka odniosła wrażenie, że jej rozmówca chciał coś
dodać, ale ostatecznie wycofał się z tego pomysłu.
– A, zapomniałem ci powiedzieć! – powiedział wesoło po
chwili. – Jutro idę na urodziny kolegi z druż… – Zdanie
przerwał mu nagły atak kaszlu, który Zosię trochę zaniepokoił.
Dopiero kiedy się skończył, Grzegorz kontynuował: – Z drugiej
zmiany.
Zosia przytaknęła głową z małym uśmiechem. Mieszkanie tylko dla
siebie!
– Okej.
– Tak tylko cię informuję, żebyś spodziewała się hałaśliwego
powrotu w nocy.
– Nie ma problemu. Jeśli Alaska znowu zaśnie prawie na mojej
głowie jak ostatnio, to jest spora szansa, że nie usłyszę.
Zaśmiali się oboje.
– Słyszałem, że sierść w uszach jest skuteczniejsza od
zatyczek.
– A po wszystkim nawet poduszkę można sobie wypchać i obszyć…
Ponownie musieli powstrzymać parsknięcia śmiechem.
– Ale jeśli miałabyś ochotę wybrać się ze mną, to myślę,
że solenizant by się nie obraził.
– O. – Zosia uniosła brwi i zamrugała w zaskoczeniu, bo z
pewnością nie była przygotowana na taką ofertę. – To miłe,
ale muszę odmówić. Mam sporo nauki.
– No tak. Ambicja to świnia. – Wywrócił oczami Grzesiek.
– Co masz do świń? – zapytała w odpowiedzi Zosia, symulując
wojowniczą postawę. – To bardzo mądre zwierzęta.
– No tak, wkroczyłem na grząski grunt…
– W tym kontekście może to oznaczać, że wszedłeś do
gnojownika.
W momencie, w którym Grzesiek znowu roześmiał się po jej słowach,
Zosia uświadomiła sobie, że bardzo dawno tego nie robiła. Miała
wrażenie, jakby mięśnie jej twarzy zastygły w neutralnej pozycji
i dopiero przypominała sobie, jak to jest znów się śmiać. Jakby
przeżywała to doświadczenie na nowo albo sięgała pamięcią do
bardzo odległego wspomnienia. I było to dobre wspomnienie.
Uchwyciwszy się ciepła, które płynęło z tego doświadczenia,
nie puszczała go aż do powrotu do mieszkania. Przez całą drogę
samochodem słuchała z Grzesiem zabawnej audycji radiowej, a potem
sama zaczęła opowiadać o zabawnych rzeczach, które ostatnio jej
się przydarzyły – poczuła, jakby odkrywała je na nowo. Zapał w
niej wystudził dopiero widok stosu podręczników i notatek, którym
– po raz kolejny zresztą – musiała znów poświęcić cenne
godziny swojego snu.
Koło dwudziestej drugiej skończyła prysznic i z mokrymi,
nierozczesanymi włosami stanęła przy kuchennym blacie, żeby
przygotować sobie stos kanapek – by uniknąć nieprzyjemności w
postaci obudzenia współlokatora nocnymi próbami myszkowania w
kuchni. Właśnie odchodziła z piramidą jedzenia na talerzu w
jednej ręce i parującym kubkiem aromatycznej herbaty w drugiej,
kiedy spostrzegła, że czuwający dotąd przy telewizji Grzesiek
zasnął na sofie i wyglądało na to, że lada chwila miał się
zbudzić od trzasku pilota wypuszczonego z własnej bezwładnej
dłoni. Zosia czym prędzej odłożyła swoje rzeczy i podbiegła do
Łomacza, by w ostatniej chwili bezpiecznie złapać i odłożyć
urządzenie z jego ręki, przy okazji wyłączając telewizję.
Alaska, która do tej pory uważnie śledziła migające obrazy na
ekranie, wyglądała, jakby obraziła się na Zosię za to, co
zrobiła. Ta z kolei wzięła koc przewieszony przez krzesło w jej
pokoju i zarzuciła go na śpiącego Grzesia.
Widząc zabawnie ściśniętą, włochatą twarz swojego
współlokatora, znowu się zaśmiała. Zatliła się w niej
nadzieja, że ciepło, które dziś do niej wróciło, pozostanie z
nią na dłużej.
*
* *
Lubin za sporym oknem balkonowym stał pogrążony w ciszy zimowej
sobotniej nocy. W mroźnym powietrzu wirowały zagubione płatki
śniegu, a oblodzone chodniki odbijały surowe światło latarń. Z
mieszkania pod numerem 54 sączyło się jak zwykle ciepłe światło,
którego źródło tkwiło w lampie stojącej obok kanapy, a także w
przedpokoju. Ze względu na otwarty typ przestrzeni zapach świeżo
zrobionych sandwiczów rozchodził się po prawie wszystkich
pomieszczeniach. Tuż obok nich, na stoliku, parował kubek
aromatycznego earl greya. Zdecydowaną część kanapy zajmowały
żółte kartki w kratkę zapisane starannym pismem, przyjemnie
szeleszczące i kolorowe od zakreślaczy.
Zosia właśnie bardzo mocno skupiała się nad jedną z takich
wyróżniony fraz, żując kolejnego sandwicza. Alaska, nie
odstępująca jej na krok, skoro tylko w mieszkaniu rozszedł się
zapach późnej przekąski, siedziała tuż przed nią, łakomie
wpatrując się w kanapkę i od czasu do czasu przebierając
niecierpliwie łapami. Co kilka minut wydawała z siebie pojedyncze
szczeknięcie albo skomlenie.
– Wiesz, że ci nie wolno – mruknęła po którymś z takich
razów Zośka.
Alaska zabrzmiała, jakby chciała płakać.
Im dłużej Zosia przebywała w towarzystwie uroczej suczki, tym
więcej wspomnień do niej wracało; zupełnie jak wcześniej śmiech,
te myśli wracały do niej, przywołując stare, niemal zaśniedziałe
uczucia. Na początku były to kilkusekundowe fragmenty, dziwne,
niewspółgrające ze sobą kadry z przeszłości, ale w miarę
upływu czasu zaczynały przybierać konkretne kształty, układać
się w logiczne ciągi. Wreszcie mordka rezolutnego Buddy’ego
wyłoniła się z nich wyraźna jak na zdjęciu trzymanym przed
twarzą, jak żywa. W momentach takich jak ten Żmuda przypominała
sobie, jak strasznie uwielbiał gulasz jej mamy i jak kładł
pyszczek na zosinych udach, ilekroć chciał, żeby rzuciła mu
cokolwiek ze swojego talerza (mimo że wcześnie zjadł solidną
porcję swojego obiadu). Jak aportował wyłącznie na swoją
ulubioną, ogryzioną piłkę palantową. Jak grzał w zimowe noce.
Za tymi myślami zawsze snuło się ponure przypomnienie o rodzicach,
nadal dziwnie milczących i oddalonych. Od dłuższego czasu
towarzyszyła mu grzeszna ulga, że nie uda jej się dojechać do
Katowic na święta.
Z ust Zośki wydobyło się długie, przepełnione zmęczeniem
westchnięcie. Sandwicze przestały mieć smak. Spojrzała na kolejna
porcję czekającą na stoliku, a potem na resztkę, którą trzymała
w dłoni.
– Dobra, masz, łakomczucho – zawołała, rzucając kanapkę w
stronę Alaskę, która bez chwili zwłoki kłapnęła zębiskami i
pochłonęła ją w kilka sekund.
Zosia z powrotem pochyliła się nad szeleszczącymi notatkami z
zamiarem oderwania myśli od problemów dzięki nauce, zwłaszcza że
Alaska poszła do sypialni swojego właściciela, ale w tym samym
momencie szczęknął dwa razy klucz w drzwiach. Ktoś wyraźnie
starał się otworzyć je najciszej, jak się da.
Kiedy odwrócił się, żeby zdjąć kurtkę, jego oczy urosły do
sporych rozmiarów, a on sam zamarł.
– J-jeszcze nie śpisz?
Zośka wskazała ręką na wszystkie notatki.
– Jak widać.
Grzesiek, nadal mocno zaskoczony, zaczął zdejmować wierzchnią
warstwę ubrań, dość nieudolnie przy tym ściągając buty bez
użycia rąk. Podszedł niespiesznym, nieco chwiejnym krokiem do
kanapy, opierając łokcie na jej tylnej części.
Przez moment milczeli, a Żmuda starała się skupić na tym, co
czytała, ale nie zapamiętywała ani słowa.
– Może weź się już połóż, co? – zaproponowała w końcu,
wykręcając głowę w jego stronę.
– Dlaczego?
Starając się nie skrzywić od zapachu, odparła:
– Bo roztaczasz wokół siebie cudowną aurę starej bimbrowni i
nie mogę się uczyć.
W odpowiedzi usłyszała serdeczny śmiech i sama się uśmiechnęła.
Sieć zmarszczek i miły głos Grzegorza sprawiały, że nie można
było nie odwzajemnić jego gestu.
– Okej, zgadzam się – odparł po chwili namysłu – ale pod
warunkiem, że ty też wkrótce pójdziesz spać. Bo jeszcze rano
pomylisz tam psa z kotem.
Głośny, szczery śmiech wyrwał jej się z ust, zanim zdołała go
powstrzymać czy choćby przemyśleć, a Łomacz wyglądał na
zadowolonego z siebie. Posłusznie jednak wyprostował się i patrzył
na śmiejącą się Zosię przez kilka sekund. Marszczący twarz
śmiech przeszedł w ciepły uśmiech.
– Dobrej nocy, Zośka.
W momencie, w którym wypowiedział jej imię, dotarło do niej, że
użył go pierwszy raz od czasu, gdy oficjalnie się sobie
przedstawili i poczuła się z tym dziwnie, nieswojo. Jakby to
wprowadzało do ich znajomości pewien element czegoś nowego.
– Dobrej nocy… Grzesiek.
Kiedy zniknął za drzwiami swojej sypialni, Zosia jeszcze długą
chwilę dotykała opuszkami palców swoich ust, jakby wciąż nie
wierzyła, że jego imię przed momentem przez nie przeszło. Kiedy
mówiła o nim Weronice, zwykle używała tylko bezosobowego „on”.
Teraz, kiedy zwróciła się do niego w tak otwarty sposób, wydawało
jej się, że zrobiła coś niewłaściwego, do czego sama nie była
do końca przekonana. Cokolwiek to było, na kilka sekund przesunęło
ich relację w inną stronę, a to wywołało w Zosi niepokój.
Błądziła ze zmieszaniem oczami po elementach wystroju salonu, nie
zwracając na nie uwagi.
Nie, musiała się przed tym zamknąć. Potrzebowała spokoju.
Wiedziała o tym doskonale. Nawet jeśli miałoby to oznaczać
trzymanie wszystkich na przekraczalny dystans.
Ciąg jej nieskładnych myśli został przerwany przez wibrujące
połączenie. Zosia podniosła komórkę i spojrzała: znów dzwonił
do niej jakiś nieznany numer. Zawahawszy się przez chwilę,
przeciągnęła kciukiem po ekranie i przyłożyła telefon do ucha.
– Halo? – wychrypiała.
Tym razem zamiast ciszy usłyszała znów ogłuszający szum, ciche
kliknięcie i dźwięk rozłączenia. Z pewną dozą gniewu odrzuciła
telefon na kanapę i przetarła palcami oczy.
Potrzebowała pracy i nauki, by utrzymać ten potrzebny spokój.
Westchnęła więc i zatopiła się w lekturze notatek.
Pardone
mła za wszystko.